„Nie śmiejcie się z mojego roweru” – z Ogrodzieńca do Szczucina

Z Ogrodzieńca wyruszyliśmy rowerami znów w okrojonym składzie (czyli Michał, Sławek i ja), Wiola musiała wracać do domu. Pozostała część ekipy (Norbert, Chuda, Asia i trzyletni Julek) dzielnie jechała za nami samochodami. A my, żeby się nie przemęczać zbytnio, pierwszy postój zrobiliśmy już po 10km, w Pilicy. Tak naprawdę szukaliśmy tu śladów Nowaka (zakładów przemysłowych), ale złośliwie była niedziela i wszystko było pozamykane, wpis zdobyliśmy więc w aptece. Następny przystanek: Wolbrom, gdzie jako rekonstruktorzy wszystkich poczynań Nowaka, również poszliśmy na parafię po wpis. Ksiądz Sławek, między mszą i przejęciem parafii, wyłuskał chwilkę na wysłuchanie historii o Nowaku. A my zaraz potem na koń i do Miechowa, gdzie a) był Nowak, b) zjedliśmy pizzę (ciekawe, czy którykolwiek punkt Was zaskoczył). Jeszcze pożyczyć nam smacznego wpadła Julia Marchlewicz, która miała wieczorny pokaz o Namibii.

Tego dnia zrobiliśmy największą liczbę kilometrów jednego dnia jak do tej pory – 94 i z całkiem niezłą średnią 21km/h – choć nie ma co ukrywać, na pedały cisnął Sławek, my go tylko goniliśmy.

Czarnocin się za to nie popisał w kwestii promocji. Na pokaz przyszły trzy osoby, a że obok rozgrywał się mecz, to my we własnym zakresie, jak tylko piłka wyleciała na aut, zagadywaliśmy publiczność i zapraszaliśmy ją na pokaz. Potem jeszcze skoczyliśmy do archeologów, u których tej nocy nocowaliśmy, i od nich też zgarnęliśmy kilka duszyczek.

Tym razem spaliśmy w opuszczonej szkole, a archeolodzy zaprosili nas na nocne granie w kalambury i opowieści o kulturze przeworskiej. Nawet pokazali nam swój tajny, zamknięty pokój, w którym trzymali to, co już znaleźli podczas tych wykopalisk. Bo tereny, przez które przejeżdżaliśmy, były domem dla wielu kultur, nasi znajomi poszukiwali śladów sprzed około dwóch tysięcy lat, głównie właśnie z kultury przeworskiej, ale mają też nadzieję na znaleziska nieco starsze, pozostawione przez Celtów.

Rano archeolodzy zabrali nas do wczesnośredniowiecznego grodziska i na swoje wykopaliska, gdzie zachwyciła nas metodyczność pracy i to, jak wiele są w stanie odkryć w ciągu dwóch tygodni, które tam spędzili.

Dwa dni wcześniej zadzwonił Konrad Pędziwiatr z zaproszeniem do swojego domku w Czyżowicach, rzut beretem od miejsca gdzie właśnie byliśmy. A że to akurat był 15.8, a więc święto, to i tak planowaliśmy jeden dzień odpoczynku, więc z dużym entuzjazmem skorzystaliśmy z zaproszenia. Na miejscu mama Konrada nas porządnie nakarmiła, w międzyczasie po raz pierwszy mieliśmy możliwość wyspać się w ciągu dnia, a Norbert, który skracał sobie trasę ze sklepu przez las, zakopał się. Michał, którego w normalnych warunkach nie da się obudzić, jak przez sen usłyszał hasła „samochód terenowy” i „wyciągnie Norberta”, na nogach był w kilka sekund (w końcu terenowki to jego największa pasja) i już ruszała akcja ratownicza.

Do Czyżowic dojechał też Kasper Piasecki, który powitał nas słowami: „Cześć,. Jestem Kasper, nie śmiejcie się z mojego roweru”. Przy ognisku było nas całkiem sporo, bo oprócz nas zebrała się rodzina Konrada. I nie wiadomo jak długo byśmy siedzieli przy ogniu, gdyby w końcu nie nadeszła burza, którą mieszkańcy Małopolski straszyli nas już od kilku godzin.

Rano w drogę do Szczurowej wyruszył z nami Konrad razem ze swoją 6,5 letnią córką Łucją. Dzień zaczęliśmy od pojechania do Kolosów, wioski w której Nowak spędził miesiąc goszcząc u swojej siostry Stanisławy, no i jak wynikało z zapisków, próbując od niej również zdobyć fundusze na podróż do Afryki. A na wyjazd siostra mu napisała wierszyk, w którym jedna ze zwrotek brzmiała:

Żegnaj więc Kazimierzu, braciszku kochany,

Żegnaj i jedź z Bogiem w raz obraną drogę.

Przyjmij na odchodnem choć uścisk siostrzany,

Bo więcej ci dzisiaj choć chcę, dać nie mogę.

Ach, czyli nasiedział się Kazik miesiąc w Kolosach, a zawartość jego świnki-skarbonki na wyjazd ani trochę nie napęczniała! Odwiedziliśmy tu jeszcze cegielnie, która pracowała już w czasach Nowaka, musiał ją więc widzieć i szukaliśmy wśród najstarszych mieszkańców wioski kogoś, kto by pamiętał Stachę, jak siostrę określał Nowak; niestety bezskutecznie. Ale ślad Kazika był tu całkiem świeży, a my tropiliśmy go z nosami przy ziemi. Ave Nowak!

Najdzielniejszą rowerzystką tego dnia była Łucja, która pomimo przejechanych 52 kilometrów, ani raz nie zapytała czy daleko jeszcze. Do Szczurowej dopedałowała z uśmiechem na twarzy i miała jeszcze siłę na wspólną dyskotekę. Niestety, tata nie zgodził się na nasze tańce, więc się z Łucją umówiłam na imprezę w Krakowie.

W dalszej drodze zabawiliśmy na dłuższą chwilę w Zalipiu, dając się zaczarować ukwieconym domkom. Najpierw zabawiliśmy w Domu Malarek, ucząc się jak rysować obramowania, słuchając o corocznym konkursie „Malowana Chata” i oglądając piękne, ale zupełnie niepraktyczne (bo całe we wzorki, które nie wytrzymałyby ani jednego mycia) narzędzia kuchenne. Potem zupełnie niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni do jednego z domów, gdzie pomalowana w kwiaty była nawet kotłownia, w innym domu natomiast była księga pamiątkowa, w której były wpisy turystów sprzed 35 lat. My oczywiście wszędzie wbijaliśmy naszą pieczątkę sztafetową. Oczywiście nie mogliśmy też ominąć najsłynniejszego domu w całym Zalipu, czyli zagrody Felicji Curyłowej, po której oprowadzała nas wnuczka słynnej malarki. A na zalipiański deser mieliśmy kościół – obowiązkowo malowany w kolorowe kwiaty. Sprawdźcie wpisy w naszej książeczce, one też są ukwiecone.

Na polnej drodze nieco się rozleciał rower Kaspra, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kiedy chłopcy naprawiali rower, ja opalałam spodnią stronę ud, koszmarnie bladą przez jazdę na rowerze.

To był też dzień, w którym dobiliśmy do pierwszego tysiąca kilometrów na tym etapie. Ave my!

[Kamila Kielar]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV