Ciekawe, kiedy będzie z górki, czyli piąta relacja z 20. etapu Afryki Nowaka

Sarh – pobyt w mieście

Czas w miastach Kazimierz Nowak poświęcał zwykle na nadrobienie korespondencji: odbierał wytęsknioną pocztę od żony, pisał i wysyłał reportaże, wywoływał filmy. Wreszcie, przygotowywał się do kolejnych etapów podróży. Nam także pobyt w mieście upływa na podobnych czynnościach. Kończymy i wysyłamy nasze relacje, spisujemy współrzędne GPS naszych noclegów, zabiegamy o rozgłos w lokalnych mediach. W Sarh jesteśmy już całkiem dobrze znani. Dzięki temu, że zdecydowaliśmy się zostać tu na dwie noce, mogliśmy lepiej poznać to miasto, ba, mamy nawet już swoje ulubione kąty.

Życie miasta koncentruje się przede wszystkim w okolicach Grand Marche, czyli Dużego Rynku. Tworzy go zespół niewysokich arkadowych budynków ciągnących się na planie kwadratu, poprzecinane kilkoma przecznicami. Naszym ulubionym miejscem jest placyk przed budynkiem „Cinema Rex”, gdzie mieszczą się gwarne jadłodajnie. Można tu zjeść m.in. pyszną rybę z rzeki Szari z grilla – capitain – 7 zł za pokaźny kawałek, a do picia bezkonkurencyjny jest koktajl z małych bananów, zmiksowanych z kruszonym lodem z dodatkiem mleka w proszku – 3,50 zł za 0,5l kufel. Dostępne są oczywiście sucrerie, czyli napoje gazowane z colą na czele, a także 3 gatunki lokalnego piwa, podawanego w butelkach 0,66 l (ok. 4,50 zł). Przy czym piwo podaje się tylko w niektórych knajpach, bo główne jadłodajnie są prowadzone przez muzułmanów. Ale za przykładem miejscowych można kupić piwo obok i bez problemu pić je do posiłku gdziekolwiek.

Miasto Sarh, jak i cały Czad jest melanżem zarówno kultur etnicznych jak i wyznań. Grand Marche skupia głównie kupców arabskich ubranych w charakterystyczne tuniki i fezy na głowach. Słychać lokalną odmianę arabskiego. Są tu nawet małe szkoły koraniczne. Z kolei wpływy chrześcijańskie w mieście datuje się od przeszło pół wieku. Sarh jest siedzibą katolickiego biskupa, jest tu katedra i kilka misji, także protestanckich, baptyści i inni. Nic nie wskazuje na to, aby były jakiekolwiek animozje między wyznawcami poszczególnych religii.  W misji kat. w której mieszkamy, widziałem dzisiaj jednego z gości, który rozłożył na środku placyku dywanik i odprawił modlitewny rytuał do Allaha.

Sarh leży nad rzeką – Shari (Szari). Można przespacerować się jej wysokim nabrzeżem, choć nie jest to miejsce eksponowane przez włodarzy miasta, raczej śmietnik. W całym Sarh jest wiele budynków z czasów kolonialnych. Choć nadal zamieszkane, to wszystkie są bardzo zaniedbane i częściowo zniszczone. Przypatrując się ich elewacjom możemy się tylko domyślać dawnej świetności miasta. Na ścianie jednego z budynków napis informuje, że jest (był) to dom kombatantów armii francuskiej. Obecnie mieści się tam klimatyczny bar, we wnętrzu którego można obejrzeć malowidła przedstawiające marsz afrykańskich oddziałów francuskiej armii z Trypolisu do N’Djameny. Innym, swoistym symbolem minionej świetności miasta są dystrybutory dawnych stacji benzynowych. Stoją rdzewiejące to tu, to tam. Benzynę w mieście sprzedaje się w wielu miejscach z kanistrów, a dla jednośladów – ze szklanych butelek.

Kazikowa archeologia

Misja, w której mieszkamy, dzieli podwórze z lokalnym radiem „Latiko” (radio, które budzi). Dziennikarze chętnie przystają na propozycję wywiadu. W niedzielę ruszamy w miasto w poszukiwaniu dwóch budynków, które uwiecznił Kazimierz Nowak na swojej kliszy. Dawny budynek administracji kolonialnej bez poważniejszych wątpliwości rozpoznajemy w obecnej siedzibie Regionu (Urzędu Wojewódzkiego) Moyen Shari. Z kolei dawne domy kupców arabskich najprawdopodobniej nie istnieją od wielu lat. Mieszkańcy miasta sugerują nam, że mogły się one znajdować w okolicy Małego Rynku, być może w miejscu, gdzie teraz powstaje nowy meczet. Co ciekawe, w przeciwieństwie do krajów ościennych, w Czadzie w ogóle nie zachowały się dawne budowle w stylu sahelskim. W trakcie naszych poszukiwań natrafiamy na siedzibę regionalnego oddziału Narodowego Czadyjskiego Radia i Tv. Operator kamery jest akurat w trasie z prefektem, ale udaje nam się umówić na popołudnie na wywiad radiowy. Emisja będzie jeszcze tego samego dnia. Wyjeżdżając w poniedziałek rano czuliśmy w spojrzeniach i pozdrowieniach ludzi, że nas kojarzą, że wiedzą kim jesteśmy. Jednak zanim opuściliśmy miasto, mieliśmy do wykonania ważną misję: pamiątkowa tabliczka! Zamontowanie jej na naszej misji wydało nam się najlepszym rozwiązaniem, bowiem trafia tu dużo różnych ludzi. Przesympatyczne dwie siostry przełożone z Kamerunu, prowadzące tą instytucję nie mają nic przeciwko, jednak zaznaczają, że potrzebna będzie najpierw zgoda biskupa. Biskup wyjechał, ale jest zastępca. Udaję się na krótką audiencję i wracam z „autorisation”. Ale to nie koniec, przed nami problemy techniczne. Misyjny mechanik-złota rączka jest na urlopie, nie ma możliwości skorzystania z jego warsztatu. Jadę kilka przecznic dalej w poszukiwaniu wiertarki, jest firma, nazwijmy ją ogólno-konstrukcyjna, mają starą wiertarkę, nawet przedłużacz (po dwa druty po obu stronach kabla). Zabieram sprzęt i „operatora” na misję, sam jadę na targ po wkręty i kołki. Wracam, dziurki gotowe, tabliczka zaraz zawiśnie przy wejściu do refektarza (stołówki misyjnej).

W drogę!

Po zawieszeniu tabliczki jedziemy już w pełnym rynsztunku na targ robić zakupy żywieniowe na drogę. Gdy kupujemy nasz ulubiony chleb, sprzedawca obok, który serwował nam koktajle bananowe, częstuje mnie wątróbką z grilla. Z kolei sprzedawca od kanapek dorzuca do zamówienia dużą cebulę – także gratis. To naprawdę miłe gesty. Na tym koniec pobytu w Sarh, odjazd!

Jedzie nam się wspaniale, przede wszystkim dlatego, że po ulewnym deszczu niebo od wczoraj jest zasnute chmurami, a zatem temperatura jest ładnych kilka stopni niższa od tej, do której przywykliśmy. To naprawdę zmienia wszystko. Jedynie Andrzej nie wydobrzał całkiem po biegunce, która trapi nas na zmianę i nie jest w pełni sił. Jego przyczepkę bierze Ulla, ale coś nie bardzo jej idzie ta jazda. Dopiero po 30 km okazało się, że hamulec przedni trze obręcz, bo koło w porannym pośpiechu źle jej przykręciłem. Przyczepkę jednak już wcześniej przejęła od niej Kasia, więc roszady przyczepkowe trwają.

Jak zwykle, pasażerowie i kierowcy wszystkich mijanych po drodze aut nas serdecznie pozdrawiają, czasem zwalniają, aby zapytać dokąd tak jedziemy. Często widzimy podniesione w górę kciuki i zaciśnięte pięści w geście podziwu i dodania sił.

Dziś nie ma potrzeby robić kilkugodzinnej przerwy popołudniowej, zatrzymujemy się na odpoczynek tylko na 1.5 godz. Nie musimy także robić zapasów żywieniowych, bo wszystko można kupić przy drodze. Odcinek drogi między Sarh a Kumra jest w budowie, tzn. niebawem pojawi się tu szosa, taka jak z Kumra do Doba. Tymczasem jedziemy czerwonym laterytem, czasem bardziej utwardzonym, a czasem mniej, mijając co rusz wielkie spychacze i walce. Pod koniec dnia teren nieco się wznosi, jedziemy lekko pod górkę, potem wypłaszczenie. Ciekawe kiedy będzie z górki? Dopiero na sam koniec dnia, po 88 km, ale zjazd zostawiamy sobie na jutro. Odbijamy w busz na nocleg.

Zdjęcia w podróży

Rano Andrzej czuje się dużo lepiej, znów jesteśmy wszyscy w formie. Zanocowaliśmy 20 km przed Kumrą, aby dotrzeć do niej akurat na śniadanie. Co prawda 6 km zjazd jest wspaniały, ale potem nie jedzie się już tak dobrze. Gliniasta droga klei opony do podłoża. Mijamy wozy zaprzęgnięte w woły. Postanawiam sfotografować jeden z nich. Dzieci widząc to, pozują chętnie unosząc baty w górę. Gdy mnie wyprzedzają, jeden z chłopców grzecznie pyta, czy dostanie jakiś drobny pieniądz. Odmawiam dla zasady. Gdy odjeżdżają, słyszę, że mówią coś między sobą o Chińczykach z dezaprobatą – czyżby oberwało mi się za skąpstwo? Po chwili namysłu wyjmuję 50-frankową monetę (30 gr) i gdy zrównuję się z wozem podaję ją chłopcu. Cały zaprzęg głośno dziękuje.

Płacenie za zdjęcia to odwieczny problem podróżujących fotografów. Jeszcze jakiś czas temu miałem jednoznaczny do tego stosunek – nie płacić! Pamiętam, gdy jechałem rowerem przez Maroko, zrobiłem zdjęcie pewnemu chłopcu na osiołku. Natychmiast zażądał zapłaty. Pojechałem dalej, a ten gonił mnie jeszcze długo krzycząc wściekle „un dinar!”. Z kolei w Mali, kraju dość podobnym do Czadu zarówno pod względem geograficznym jak i kulturowym, ludzie bardzo niechętnie godzą się na ich fotografowanie. W Kraju Dogonów, w co bardziej uczęszczanych przez turystów wioskach, płacenie za zdjęcia jest czymś normalnym, a stawki są bardzo wygórowane. Często zdarzało mi się, że tamtejsze dzieci na widok kierowanego przeze mnie aparatu w stronę drzew czy skał, z daleka biegły krzycząc, że należy się opłata. W Czadzie tego nie ma, ludzie chętnie pozują, a prośby o zapłatę spotyka się bardzo sporadycznie. Czy wraz z napływem turystów to się zmieni? Nie wiem.

Są natomiast plemiona, np. w Etiopii, do których masowo przyjeżdżają turyści w karawanach terenowych samochodów tylko po to, aby sfotografować ich egzotyczną urodę. Nic, więcej, potem odjazd. Podobnie jest z plemieniem Himba w Namibii. Gdy stawiam się na ich miejscu, czuję się nie jak człowiek, tylko jak zwierzątko w klatce. Oni nic nie mają z tego, że setki turystów rocznie zrobi im mnóstwo zdjęć. To do pewnego stopnia upokarzające. Biały wróci do kraju i pokaże znajomym piękne zdjęcia, może zrobi wystawę. A w życiu fotografowanego plemienia nie wydarzy się nic, no może poza przyjazdem nowych turystów z aparatami w rękach. Dlatego uważam, że w pewnych sytuacjach należy płacić za zdjęcia, choć jak wszystko – z umiarem.

Do Kumry docieramy już bardzo wygłodzeni. Parkujemy w zacienionym barze, zamawiamy napoje i wraz z Ullą idziemy po chleb na pobliski targ. Okazuje się, że wzdłuż całej uliczki po obu stronach drogi ciągną się stanowiska z pewnym specyfikiem. Podchodzimy do jednej z pań mieszającej w wielkim garze jakąś ciecz z gęstą szarą pianą na wierzchu. Bez pytania nalewa nam jedną czarkę. Kosztujemy. To z pewnością bili-bili, czyli lokalne piwo z prosa. Cała Kumra od rana (jest po 8-ej) częstuje się tym alkoholem. Kupujemy jeszcze chleb i małe ugotowane jajka i wracamy do naszych na lekkim rauszu. Andrzej tym czasem zamówił już normalne piwo, twierdząc, że coca-colę Ulla mu odradzała przez wzgląd na niestrawność.

Z Kumry do Doba prowadzi asfaltowa droga, zatem 104 km odległość tego dnia nie jest wielkim wyczynem. Nocujemy podobnie jak wczoraj, 10 km przed miastem, aby nazajutrz zjeść tam śniadanie i rozejrzeć się za netem. Ale o tym już w następnej relacji.

[Dominik]

3 komentarze to “Ciekawe, kiedy będzie z górki, czyli piąta relacja z 20. etapu Afryki Nowaka

  1. Ewa pisze:

    Norbert, ja mam tak samo. Łezka się kręci. I ten kolor gleby…ja tam chce!

  2. norberts pisze:

    Za każdym razem gdy czytam nową relację z Afryki to wzbiera we mnie ogromna tęsknota za Czarnym Lądem – chyba każdemu, kto choćby raz dłużej przebywał w Afryce, w głowie tkwi uporczywa myśl o powrocie tam! Trzymajcie się!

  3. Robert pisze:

    Świetna relacja ze wspaniałej przygody – czytając mam wrażenie jakbym tam był. Tak trzymać!!!

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV