Shendi – Sabalooqa – Chartum, czyli rekordów ciąg dalszy
Pociąg pokonał 130-km trasę Atbara – Shendi w iście rekordowym tempie 25km/h. Po 5 i pół godzinie stukotania wtaczamy się na stację Shendi. Jest druga w nocy. Kobiety rozstawiły przy torach swe herbaciane kramiki, są orzeszki i inne przekąski. Pasażerowie wysypują się z wagonu III klasy skorzystać z jedynego na trasie do Chartumu serwisu „Warsa”. Wyrzucamy z wagonu nasze rowery i tobołki, ktoś nieznajomy stawia nam kolejkę „szaju” i z powrotem wskakuje do powoli rozpędzającego się składu. Tak, Sudańczycy są nieprzewidywalnie gościnni…
Ruszamy do przydworcowej lokandy. To taki sudański rodzaj noclegowni. Warunki spartańskie, zazwyczaj jest klika zbiorowych pokoi z 3-4 łóżkami, jednak większość gości spędza noc na materacach i łóżkach rozstawionych na dziedzińcu lokandy. Pora jest późna, recepcja świeci pustką, więc właściciel tego przybytku śpi pewnie gdzieś pośród dziesiątek mężczyzn zalegających na dziedzińcu. Nie pozostaje nam nic innego, jak położyć się na wolnych miejscach, jednak niespodziewanie z ciemności wyłania się trzech młodzieńców. Po angielsku przedstawiają się jako studenci medycyny na uniwersytecie w Shendi i po krótkiej rozmowie proponują nocleg u siebie – w akademiku. Jasne w tej całej ciemności jest jedno – nie zastanawiamy się ani chwili.
Mrocznymi, pylastymi uliczkami wędrujemy za naszymi nowymi znajomymi. Zatrzymują nas jacyś żołnierze z kałachami – przez głowę przemyka myśl „na szczęście tutaj wszyscy są trzeźwi”. Jak wygląda tutejszy dom studencki? Skręcamy w boczną uliczkę, przechodzimy przez furtkę w glinianym murze i okazuje się, że to raczej kwatery studenckie niż akademik w naszym rozumieniu. W obrębie muru cztery gliniano-słomiane izdebki: 3 pokoje i łazienka. W pokojach metalowe łóżka sprężynowe i studencki „porządek”. Jak w naszych akademikach z dawnych czasów walają się książki i kserówki przemieszane z ciuchami i innymi przedmiotami. Jest tylko jedna zasadnicza różnica – zamiast butelek po piwie po kątach walają się butelki po pepsi. No i nikt nie częstuje nas kieliszkiem na powitanie. Rozkładamy się na dziedzińcu i pomimo zmęczenia gadamy do późnej nocy. Chłopaki spragnieni wiadomości spoza ich konserwatywnego świata, my realiów życia w Sudanie:
– Umawiacie się na randki z dziewczynami? Jakoś nie widać u was par na ulicach…
– Tak, dzwonimy przez telefon, żeby się spotkać.
– Zabieracie dziewczynę na colę i co?
– I nic? Nawet buzi-buzi?
– Nic…
Wbrew planom, których snuć nie warto, opuszczamy Shendi popołudniem, po wizycie w pobliskich piramidach Meroe – bodajże najbardziej spektakularnych zabytkach starożytności w Sudanie oraz odwiedzinach miejscowego uniwersytetu.
Przełom Nilu przez granitowe wzgórza poniżej miejscowości Sabalooqa, czyli VI katarakta to nasze ostatnie miejsce biwakowe przed zgiełkiem Chartumu. Miejscowi twierdzą, że krokodyli tu nie ma, jednak nieswojo odświeżać się nocą w wodach tej rzeki. Wyobraźnia podsuwa wizję rozwartej paszczy wyskakującej nad taflę Nilu wprost na światło czołówki lub wielkie zębiska chwytające stopę… Noc jednakże należy do najprzyjemniejszych na naszej trasie. Rozbici tuż na brzegu długo wpatrujemy się w rozsrebrzoną rzekę, a szum wód nilowych, przewalających się przez skalistą gardziel, najlepiej kołysze do snu.
Piękny, rześki poranek. Dziś tylko krótka przewieszka do Chartumu, jakieś 50km. Nie spieszymy się zatem zbytnio i nawet nie jemy śniadania. W tym upale jeść się specjalnie nie chce, za to miło uzupełniać kalorie płynami. Zatrzymujemy się więc we wsiach, przyjmujemy zaproszenia na herbatkę i dopiero koło południa docieramy do asfaltu. Przydrożny słupek wskazuje liczbę 38 – ba, dwie godziny spokojnym tempem, więc odpoczniemy po skwarze południa i zjemy śniadanie już w Chartumie. 37, 36, 35… Kilometry przelatują gładko: 9, 8, 7. Czyżby nie powinny zaczynać się już jakieś przedmieścia? 3, 2, 1 i „0”, które wypada przy jakimś uedzie pośród pustyni, ale 6-milionowej metropolii ni widu, ni słychu. Pytamy. Słyszymy, że 18km. Po pokonaniu tego dystansu, słyszymy ponownie 18km… W ten oto sposób pobiliśmy nasz kolejny rekord – 105km na czczo! …i kolejny – śniadanie o 21:30!
Morał z tego taki, że czas i odległości to w Afryce pojęcia względne.
pjk