Od wczoraj wiemy, że Tomasz Kaznocha, uczestnik etapu 19. przez Republikę Środkowoafrykańską, do Bangui dotarł „na lekko”. O tym, jak wyglądała ta podróż oraz jak przebiegały pierwsze godziny po wylądowaniu w samym środku Afryki, w jego najnowszej relacji prosto z Bimbo
.
Bimbo, Republika Środkowoafrykańska, czwartek, 5 maja 2011
Po dwunastu godzinach lotów, z jednodniową przerwą w Casablance, dotarłem. Nareszcie! Bangui, stolica Republiki Środkowoafrykańskiej przyjęła mnie bardzo, bardzo gorąco. Do tego stopnia, że zdążyłem cały się spocić, zanim dotarłem z samolotu do budynku lotniska, który nie wygląda zbyt okazale, jak na główny port lotniczy w kraju. Mały, jednopiętrowy budynek, w którym ilość pomieszczeń da się policzyć na palcach jednej ręki.
Od początku miałem złe przeczucia. Kiedy przeszedłem przez kontrolę paszportową, otoczyła mnie grupka tragarzy, oferujących swoje usługi. Postanowiłem skorzystać z pomocy jednego z nich, miałem w końcu rower, przyczepkę wraz z częściami i torbę ważąca ponad 30 kilogramów. Niepotrzebnie! Karton z rowerem i drugi, z częściami, nie przyleciały. Torba się znalazła, porwana, ale wciąż ciężka, co znaczyło, ze niewiele z niej wyleciało.
Na lotnisku nikt nie mówił po angielsku, „no speaking inglese”, jak śpiewał znany polski artysta. Długo trwało, nim udało mi się zgłosić zaginięcie bagażu, ale w końcu jednak odniosłem na tym polu zwycięstwo. Wyprzedzę fakty i zdradzę od razu, że dzięki staraniom duetu Agnieszek udało się ustalić, że kartony… nie wyleciały nawet z Berlina. Oczekuję ich w piątek. Jest nadzieja, że dolecą.
Z lotniska odebrali mnie i przyjęli u siebie polscy misjonarze, mający swoja siedzibę w Bimbo, miejscowości oddalonej zaledwie 8 kilometrów od centrum Bangui. Nieprawdopodobnie gościnni, pomocni i sympatyczni ludzie, na co dzień prowadzący ciężką walkę o edukację i ewangelizację miejscowej ludności. Składam więc oficjalnie gorące podziękowania i pozdrowienia dla księży Sławka i Bronka oraz Krzyśka, który wczoraj pojechał na urlop do Polski. Merci!
Panuje tu nieprawdopodobny upał. W dzień temperatura w cieniu dochodzi do 36 stopni Celsjusza. Teraz, po zapadnięciu zmroku, są „zaledwie” 32 stopnie. Kiedy dodać do tego bardzo wysoką wilgotność powietrza, okazuje się, że człowiek poci sie nawet od siedzenia. Pisząc ten tekst, muszę bardzo wyciągać ręce – gdybym bardziej zbliżył się do komputera, najpewniej bym go zalał potem. Jest też gwarno. W dzień misja prowadzi sierociniec, w nocy Afrykanie głośno sie bawią. W tym momencie tutejszy chór prezentuje swój repertuar.
Na zakończenie ciekawa anegdotka na temat podartej torby. Otóż rano, gdy robiłem inwentaryzację, okazało się, że z torby wyleciał egzemplarz „Rowerem i pieszo…”. Duża strata, szczególnie że do owej książki wsadziłem część pieniędzy! Kiedy już pogodziłem się z tą stratą, nagle i niespodziewanie książka się znalazła. Wybawiciel mój, niech mu Bóg w samych szczęśliwych dzieciach z sierocińca wynagrodzi, ksiądz Sławek, odnalazł ją na pace samochodu – jeździła z nim cały dzień po mieście i nikt nie pokusił się o kradzież. No bo i po co komu książka, tym bardziej po polsku. Szczęście się chyba odwraca.
Od reszty sztafety na razie brak wiadomości. Czekam na sygnał, gdzie się znajdują i gdzie się spotkamy. Nola? Berberati? Czas pokaże.
[Tomasz Kaznocha]