W Kraju Kanem, czyli przedostatnia relacja z Czadu

Kazik w Kanem

Ostatnim etapem naszej podróży po Czadzie jest Kanem, czyli pustynny obszar na północ od jeziora Czad. Kanem to historyczna nazwa dawnego muzułmańskiego królestwa afrykańskiego, dziś – nazwa regionu (województwa), wchodzącego w skład państwa Czad.

___________________________________________________________________________

„Na Szerokim Świecie” nr 28/1936

Okolica robi wrażenie pustyni – jednak nie jest biedna. Gdyby tędy przeprowadzono tor kolejowy, wydmy piaszczyste ożyłyby, a kraj KANEM stałby się rajem.

___________________________________________________________________________

Kazimierz Nowak, po miesięcznym pobycie w Fort Lamy (N’Djamena), na początku maja 1936 roku otrzymał w końcu pozwolenie na dalszą podróż i rozpoczął ostatnią część swojej afrykańskiej epopei – przez Saharę ku wybrzeżu Morza Śródziemnego. W Fort Lamy wynajął wielbłąda z przewodnikiem, i ruszył w kierunku Mao. Z powodu piaszczystego terenu, przyszło Kazikowi pchać swój rower przez większość tego 300 km odcinka. Po dotarciu do stolicy regionu – Mao, postanowił ostatecznie zmienić sposób poruszania się po pustyni. Zakupił więc wielbłąda, wynajął drugiego – jucznego, na którego wrzucił rower i tak przemierzył całą Saharę.

Pod względem przebiegu trasy, nasza podróż śladem Kazimierza Nowaka po Kraju Kanem zastała zaplanowana wiernie. Jednak ze względu na ograniczony czas pobytu w Czadzie oraz brak możliwości wynajęcia wielbłądów w tym okresie, postanowiliśmy przebyć tą trasę lokalnymi środkami transportu.

Młotek i łom, czyli jak to się robi w Afryce

Z N’Djameny do Mao można dostać się wyłącznie samochodem terenowym, które kursują codziennie z małej stacji na północnych przedmieściach stolicy. Zostawiliśmy więc rowery i większą część bagażu na misji br. Stanisława (gdzie zamontowaliśmy pierwszą tabliczkę) i udaliśmy się w to miejsce taksówką. Na miejscu natychmiast zajął się nami naganiacz:

– Mao! Tak! Zapraszam do auta, wsiadacie i jedziecie, dajcie bagaże, już pakujemy…

– Zaraz, zaraz, a cena?

– 15 000 oczywiście – i zaczął energicznie wrzucać nasze żółte sakwy Crosso na dach mocno wysłużonej granatowej Toyoty Landcruiser z lat 80-tych.

Znaliśmy prawdziwą stawkę (12 500) i zacząłem już dyskusję, ale wyręczył mnie kierowca auta, który widząc nas targujących się, podbiegł z pobliskiego sklepu, przedstawił się, że to on jest kierowcą, a cena to 12 500. Dostało się też naganiaczowi, który tym razem nie przyciął na białych.

W aucie otrzymaliśmy dla naszej czwórki dogodne miejsce – całą tylną kanapę. Pozostałych 10 pasażerów usiadło za nami oraz obok kierowcy. Wyruszyliśmy ok. 13.00, mieliśmy dotrzeć do celu najpóźniej na 21.00. Tak się jednak nie stało, a przebieg naszej podróży tym pojazdem wpisywał się w swego rodzaju kanon opowieści o perypetiach afrykańskich podróży lokalnymi środkami transportu.

Luz na kierownicy był tak wielki, że na szosie do Massakory po prostu pływaliśmy po całej szerokości jezdni, aczkolwiek kierowca z upodobaniem dążył do trzymania się lewej strony. O 14.00 przerwa na modlitwę i w dalszą drogę. Zaczyna brzydko pachnieć, zatrzymujemy się, dymi się z przedniego koła.

Polane wodą syczy niemożliwie, ruszamy dalej. Tuż za Massakory, już na drodze gruntowej – awaria. Felerne koło odchyliło się od linii prostej. Rozkręcanie osi, młotek i łom grają pierwsze skrzypce. Chodzi o łożysko, nie łatwo się do niego dostać. Po godzinie niby-naprawione, jedziemy dalej, ale tylko kawałek, bo auto traci sterowność i demolujemy płot z krzaków. Kolejna naprawa młotkiem i łomem. Patrzymy z niepokojem na siniejące niebo. Po chwili znajdujemy się centrum burzy piaskowej, a gdy zaczyna padać deszcz, wszyscy wchodzą z powrotem do auta, pomimo, że stoi ono na lewarku opartym na saperce, aby się nie zapadło w piasku. Tylko kierowca z pomocnikiem mocują się z kołem mimo deszczu. Burza ustaje, w międzyczasie ktoś pojechał motorkiem do Massakory po części i mechanika. Przybywają, naprawiają, jedziemy. Zatrzymujemy się kwadrans później w małej wiosce, już o zmroku. Stoi tu więcej takich jak my, tyle, że wszystkie auta po przerwie na posiłek serwowany w tutejszych szałasach odjeżdżają, a nam przyjdzie tu spędzić całą noc. Bo wymieniona część okazała się zła i posłano po właściwą. Melinujemy się w jednym z szałasów, jak by to Kazik określił – pięknym swą surowością. Gospodyni serwuje znany nam już boule z sosem, a w nocy przykrywa nas wielkim grubym kocem. Poranek leniwy, nasze auto stoi bez koła, snujemy się po okolicy, Kasia portretuje kobiety i dzieci. Na śniadanie pączki z herbatą.

Dopiero o 9.00, gdy auto było już gotowe, ruszyliśmy w dalszą drogę piaszczystym szlakiem. Już za N’Djameną krajobraz się zmienił zauważalnie, jest sucho, dominują pojedyncze drzewka akacji. Czuć pustynię. Auto do tej pory dość sprawnie pokonuje teren, ale w końcu wjeżdżamy w głęboki i mokry po deszczu piach, i musimy wszyscy wysiąść, aby wypchnąć unieruchomione auto. Do tej pory pasażerowie pokornie znosili wszystkie niedogodności, ale tym razem pasażer z przedniego siedzenia głośno wyraża swoje niezadowolenie z warunków podróży. Jeszcze nie wiedział, że za godzinę przyjdzie mu złorzeczyć na kierowcę raz jeszcze, gdy okazało się, że mamy ten sam problem z kołem, tyle, że tym razem lewym. Znów w ruch poszły młotek i łom, ale naprawa tym razem poszła sprawnie i po godzinie spędzonej w słabym cieniu akacji wsiedliśmy do auta, aby z niego wysiąść już w samym Mao.

Trujące daktyle

Miasto od razu robi na nas duże wrażenie, ma charakterystyczną architekturę, zwartą i

konsekwentną, całe w kolorze mleka z małą domieszką kawy. To kolor gliniastego podłoża oazy, z którego wyrabia się budulec. Po raz pierwszy w Czadzie mamy okazję zobaczyć palmy daktylowe. Oczywiście chcemy spróbować ich owoców!

Kupujemy woreczek na straganie jeszcze zanim dobrze zaparkowaliśmy na głównym placu. Są różne rodzaje, decydujemy się na te bardziej miękkie, są słodkie i smaczne. Chwilę później udajemy się na policję wypełnić obowiązek meldunkowy. Zapraszają nas do dobrze zacienionej słomianej wiaty, w budynku nikt nie siedzi – za gorąco. Po chwili rozmowy o tym kim jesteśmy i co robimy, jeden z oficerów udziela nam rady: uważajcie na daktyle – jest zagrożenie cholerą. Patrzymy po sobie z przerażeniem i wczuwamy się w oczekiwaniu na najmniejszy sygnał dyskomfortu ze strony przewodu pokarmowego. Policjant, widząc nasze miny stara się nas nieco uspokoić twierdząc, że zagrożenie jest, ale niewielkie, i żebyśmy kupowali te daktyle, które są przykryte.

Noc spędzamy w budynku muzeum, które dysponuje ograniczoną liczbą pokoi gościnnych bez żadnych wygód.

Jak pamiętamy, Nowak tu właśnie rozpoczął swój etap wielbłądzi. Ponieważ w Mao nie było

wówczas wielbłądów na sprzedaż, udał się w ich poszukiwaniu do nieodległej osady Bir Ueli. Tam ugościł go emerytowany komendant Commelin – Francuz, który postanowił zakupić wielkie stado wielbłądów i owiec i osiąść w tym miejscu na stałe. Właśnie tam doszło do transakcji, w wyniku której nasz polski cyklista wszedł w posiadanie białego wielbłąda, którego nazwał Ueli. Następnie, w towarzystwie przewodnika-poganiacza i jeszcze jednego wielbłąda ruszył do Rig-Rig.

A tak o swojej decyzji zakupowej pisał do żony Marysi:

Wiesz Maryśku?- wczoraj gdy już się ułożyłem do snu – wpatrzony w przecudowny strop pełen gwiazd – zacząłem roztrząsać wszystkie strony dodatnie i ujemne kupna 2 wielbłądów. I w końcu przyszedłem do wniosku – że lepiej kupić 1 wielbłąda jak 2 sztuki. Cena najmarniejszych z wielbłądów sięga 500 – 700fr – a za cenę 700fr – mogę wynajmować po drodze wielbłąda do transportu bagażu – bez żadnego ryzyka, a przytem będę miał bezpłatnego już towarzysza i przewodnika zarazem. Mając zaś 2 wielbłądy za cenę 1200 do 1400fr – muszę najmować człowieka do pomocy – co uczyni miesięcznie też sporo grosza.

Usypiałem już zdecydowany – i dziś rano zrobiłem ostateczny przegląd zwierząt – które mi stawiono do dyspozycji – wybrałem jednego wielbłąda – i zaczął się targ.

Ostatecznie dobiłem cenę – mam siodło komplecie – i girę na wodę – a całość zapłaciłem 550fr. Ryzykuję tylko 550 fr – zwierzę nie młode – nie za stare na oko bardzo ładne – białe – prawdopodobnie kiedyś było na usługach armii włoskiej – nie wiem zresztą. Po raz pierwszy siedziałem dziś na grzbiecie mego nowego garbusa – szedł pięknie – dał się kierować – a potem na znak usiadł – i aż mi weselej się zrobiło. – A więc mam „rumaka”…

.

Jak to zrobić

Zrozumiałe, że chcielibyśmy znaleźć się zarówno w Bir Ueli jak i dotrzeć do Rig-Rig. Cały czas liczymy także na możliwość zorganizowania karawany. Ale swobodne podróżowanie w tej okolicy wymaga bardzo dużych środków finansowych lub dużej ilości czasu. A że nie mamy w nadmiarze ani jednego, ani drugiego, pogodzić nasze cele będzie nam bardzo trudno. Karawana do Rig-Rig to blisko tydzień czasu, a trzeba wliczyć jeszcze 2 dni na powrót do Ndjameny. Niestety, okazje na powrót z Rig-Rig trafiają się nie częściej niż raz w tygodniu, a na to już absolutnie pozwolić sobie nie możemy. Z kolei Bir Ueli, choć oddalony tylko ok. 40 km od Mao, leży poza uczęszczanymi szlakami i wymaga wynajęcia terenowego auta na wyłączność, co jest bardzo kosztowne. Musimy więc z czegoś zrezygnować. Radzimy się różnych ludzi na miejscu, w wyniku czego ustalamy następujący plan: przejechać wynajętym autem połowę odcinka do Rig-Rig i w jednej z przydrożnych osad koczowników wynająć wielbłądy. Następnie pokonać na ich grzbietach pozostały odcinek w ciągu 2 dni, aby później powrócić z Rig-Rig do Mao wynajętym już autem, które będzie na nas czekać. Koszt takiej ekspedycji jest pokaźny, bo tutejsi kierowcy każą sobie płacić 400 zł za każdy dzień wynajęcia auta plus koszt benzyny. Do tego trzeba doliczyć taryfę za wielbłądy z przewodnikiem. Zatem nasza operacja kosztować będzie ponad 2000 zł. Na szczęcie, dzięki naszym polskim sponsorom, dysponujemy jeszcze taką kwotą. Ale z podróży do Bir Ueli musimy już zrezygnować. Zatem ruszamy na podbój Sahary!

Gdzie te wielbłądy?

Po kilku godzinach jazdy w głębokich piaszczystych koleinach, już o zmierzchu docieramy do osady, gdzie mieliśmy wynająć wielbłądy. Nazywa się ona Ouagam, a stanowi ją kilka szałasów rozrzuconych luźno po okolicy. Niestety, okazuje się, że wszystkie wielbłądy koczowników zostały wczoraj zabrane na wielbłądzi targ do Nokou. Jedziemy szukać dalej, do innego obozowiska. Docieramy tam już w zupełnej ciemności, ale sytuacja się powtarza. Ostatnia szansa – miejsce 25 km przed Rig-Rig. Już nie wierzymy w sukces, nawet podejrzewamy ukartowane rozegranie całej akcji przez kierowcę, bo wcześniej, po drodze, widzieliśmy tu i tam pasące się wolno wielbłądy. Na szczęcie ostatnia szansa na

zorganizowanie karawany do Rig-Rig nie przynosi zawodu: są akurat dwa wolne wielbłądy, których głośne porykiwania przerywają ciszę wieczoru. Dogrywamy cenę i nocujemy wśród koczowników, na piasku. Choć zmęczeni trudną jazdą w terenie, jesteśmy szczęśliwi i podekscytowani perspektywą przygody, która nas czeka nazajutrz. Kładziemy się na plecach, wpatrzeni w niesamowicie lśniące gwieździste niebo. Ciśnie się Kazikowe sformułowanie „czarowna afrykańska noc”. Po prostu CZAD.

[Dominik]

Jeden komentarz / One Response to “W Kraju Kanem, czyli przedostatnia relacja z Czadu

  1. Marian pisze:

    Czasami w Afryce opłaca się,,przepłacić”,ażdy chce żyć.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV