„Dziki Zachód” i zmagania z wiatrem… (dzień 54)

Dystans – 75 km
Start – 9.15
Koniec jazdy – 17.30
Warunki – ocena 3, silny boczny wiatr przez prawie cały dzień. Szosa w niezłym stanie, chłodno mimo słońca.

Kaspi na Dzikim Zachodzie;) (fot. Dominik Szmajda)

Poprzedni dzień, tak obfity w wrażenia, zakończyliśmy krótką jazdą nocną. Do wieczora nie udało nam się opuścić Zellah – po pożegnaniu się z rodziną Hameda, zapakowaniu otrzymanych od niego podarunków i upewnieniu się że nowe dętki są na swoich miejscach, spędziliśmy jeszcze chwilkę w kafejce internetowej. Trudno było opuścić żegnające nas serdecznie Zallah: pracownicy kafejki długo zagadywali Anię, poznany dnia poprzedniego przyjaciel Hameda podjechał do nas, wręczając przez okno auta prezent – małą płaskorzeźbę, pewien mężczyzna, twierdzący że jest celnikiem na granicy z Egiptem, kupił nam sok i dał kawałek chleba, rzucając „do zobaczenia niedługo”. Wyruszyliśmy więc późno i po przejechaniu po ciemku dwudziestu kilometrów zatrzymaliśmy się, by rozbić obóz za wyrastającym z piaszczystego podłoża kopcem z krzakiem. Noc była ciepła i rozświetlona łuną księżyca, nie rozbijając namiotów położyliśmy się na rozłożonych wokół samochodu matach i zmęczeni zasnęliśmy bardzo szybko. O świcie zbudził nas świszczący wiatr, przecinając drobinkami piasku nasze wystające ze śpiworów policzki. Wstając, musieliśmy strzepać z siebie i z mat sporą warstwę piachu. Silny wiatr z zachodu towarzyszył nam przez dłuższy czas także na trasie, utrudniając jazdę i widowiskowo unosząc nad szosą smugi piasku. Maradah, następny przystanek na naszej drodze, znajduje się 180 km przed nami. W takich warunkach nie mamy najmniejszych szans zbliżyć się do tej miejscowości na tyle, na ile byśmy chcieli. Zagryzając otrzymane od Hameda daktyle (które oceniliśmy na mocne 7 w dziesięciostopniowej Skali Daktyliusza), powoli przemierzamy rozciągający się wokół monotonny, ale fascynujący krajobraz.

Sahara obfituje w niezwykłe formacje skalne (fot. Dominik Szmajda)

Widok to w jakimś sensie pozbawiony oryginalności – pejzaże te znane są wszystkim z amerykańskich filmów i z okładek National Geographic, przywołują na myśl takie hasła jak „Colorado” czy „Dziki Zachód”, a jednak zapiera dech w piersi. Rozpościerająca się przed nami płaska, otwarta przestrzeń, co jakiś czas przecinana jest formacjami skalnymi – piaskowiec niespodziewanie wyrasta z ziemi i wspina się kilkanaście metrów w górę, by utworzyć długą płaską półkę.

Wzgórza te, niewielkiej wysokości, w poziomie ciągną się czasem nawet kilometrami, stanowiąc jakby osobne piętro. Mniejsze pagórki sprawiają wrażenie wyrastających z ziemi stołków. Jak byśmy poruszali się po wyschniętym dnie morza, a otaczające nas wzgórza stanowiły brzegi lądu. Zatrzymujemy się i wspinamy na jeden z pagórków, by odkryć, że małe kamyczki, którymi jest upstrzony, z daleka wyglądające jak kruszona czekolada, to skamieniałe muszelki! Rozglądamy się w okół. Setki, tysiące, miliony muszelek. Teraz nie mamy już wątpliwości – poruszamy się po morskim dnie.

Kasper Piasecki



Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV