Nieuleczalnie chorzy, czyli ostatnia relacja z etapu Zimbabwe-RPA, dzień 294-298

Dzień 294-295, 24-25 sierpnia 2010

Pożegnawszy siostry ze szkoły SILOE, późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę Mokopane. Droga biegła po pagórkowatym terenie i strome podjazdy dały nam trochę w kość. Do samego miasta nie udało się nam dojechać, nocowaliśmy w bardzo komfortowych warunkach w przydrożnym zajeździe za równowartość około 10 złotych za osobę. Prosiliśmy o możliwość rozbicia namiotu, aby wyszło taniej, ale właścicielka zaproponowała tak niską cenę za drewniany domek i wygodne łóżka, że zgodziliśmy się na jej propozycję bez wahania. Dwaj ochotnicy skoczyli jeszcze do miasta po browar, a ja z Ewą przygotowaliśmy w tym czasie kolację – makaron z sosem, a właściwie sos z makaronem.

Pomimo krótkiego snu wstaliśmy bardzo wcześnie i rankiem sprawnie dojechaliśmy do Mokopane. Dalsza droga za miastem była wyjątkowo przyjemna. Warunki do jazdy rowerem były wręcz wymarzone – płaski teren, bardzo dobra nawierzchnia i mocny wiatr w plecy sprawiły, że właściwie bez wysiłku przejechaliśmy ponad sto kilometrów.  Wieczorem dojechaliśmy do Nylstrom z zamiarem zanocowania gdzieś na obrzeżach miasta. Na ostatnim robocie (tak tutaj mówi się na sygnalizację świetlną) skręciliśmy z prawo w stronę zachęcająco wyglądającego osiedla jednorodzinnych domków. Na pewno znajdziemy tu jakiś przyjemny rów do spania, a kto wie, może nawet skoszoną trawę – pomyślałem. Kiedy w zapadającym zmroku przemykaliśmy między otoczonymi murami i kolczastymi drutami rezydencjami, zatrzymał się obok nas szary mercedes, z którego okna wychyliła się starsza kobieta.

– Zgubiliście się? Kogo szukacie? – zapytała.

Wytłumaczyłem skąd jesteśmy i co robimy i że szukamy bezpiecznego miejsca na dziki camping.

– Chcecie spać na ulicy? – wyraźnie mój przekaz nie pasował do naszego ogólnego image – wypasione rowery, kolorowe koszulki, no ale przede wszystkim, to, co powiedziałem, zupełnie nie przystawało do naszego koloru skóry. Biały ma nocować w rowie?? Eee, przepraszam, chyba zaszła tu jakaś pomyłka.

– To jakiego adresu szukacie? – kobieta dalej swoje. Po kolejnych tłumaczeniach wreszcie do niej dotarło, że choć nie przypominamy Marsjan, to jednak jesteśmy z innej planety i w wozach, które ciągniemy, mamy cały dobytek, no i chcielibyśmy gdzieś się z naszym taborem przenocować.

– Nie, nie możecie tutaj nocować, okolica jest niebezpieczna, pojedziecie ze mną. Jeśli się nie boicie i mi ufacie, możecie przenocować u mnie ­– odwracam się do reszty, ale miny ich mówią same za siebie. Jedziemy do Burów. Dom, a raczej rezydencja, do jakiej dojechaliśmy w ciemnościach, okazał się ogromną posiadłością z pięcioma sypialniami, basenem, wielkim ogrodem z wysokimi na kilkanaście metrów palmami i pokojami przestronnymi jak sale w Zamku Królewskim. Naprawdę można się w nim było zgubić.  Gospodyni, Charlie, zaproponowała, że zamówi nam pizzę, ale uparliśmy się, że odgrzejemy sobie makaron i fasolę. Kobietę bardzo zainteresowała historia Nowaka i obiecała, że załatwi nam rankiem kogoś z prasy. Kończyliśmy wciągać posiłek, kiedy do domu wrócił mąż. Postawny mężczyzna, Johann, wyglądał jakby zobaczył duchy. I rzeczywiście, kiedy żona tłumaczyła mu przez telefon, że z ulicy zabrała do domu czworo Polaków na rowerach, którzy przyjechali z Zimbabwe i chcieli spać w jakimś rowie, to wziął to za dobry dowcip. Po powrocie do domu zastał jednak cztery prawdziwe postacie. Wszedł do kuchni, spojrzał na nasze niedokończone porcje z fasolą i pokazując na talerze, zjeb…ł głośno żonę, że nie dała nam „normalnego” posiłku.

– Ale oni nic nie chcieli! Proponowałam pizzę! Chcieli swój makaron i fasolę! – próbowała się bronić Charlie.

– Jaką pizzę! O kur…a! Mięsa im trzeba było dać, cała lodówka i spiżarnia pełna! – zagotował się ze złości wąsaty Bur. – I do picia nic nie dostali! Co oni piją? Czekoladę??!  Ja pierd…lę! Kobieto! Co oni sobie o nas pomyślą?! Chcecie piwo, wino czy coś innego? – tym ostatnim zdaniem zwrócił się już do nas.

Swój człowiek, pomyślałem. Za moment stół zapełnił się najprzeróżniejszymi trunkami i masą różnych dodatków. Johann, gospodarz, okazał się być dentystą i zapalonym myśliwym. Uparł się, że musimy pojechać razem z nim do jego gabinetu, aby obejrzeć gromadzone przez dziesięciolecia trofea.

– W domu ich nie trzymam, żona mnie nie rozumie – dodał, na co skwapliwie pokiwaliśmy głowami.– Wiadomo, kobieta! – dorzucił z westchnieniem. – Ale ta wasza to ma jaja, żeby tak z wami jeździć. Trzeba mieć jaja, nie?! – rzucił w stronę Ewy – Oj, lubię takie kobiety… – Johann rozmarzył się na chwilę. – Ale co tam, nie ma co gadać, wypijemy i jedziemy.

Kolekcja wypchanych głów, skór i innych zwierzęcych części rzeczywiście była imponująca. A to wszystko w fantastycznym, ze smakiem urządzonym gabinecie. Bardzo przytulnym, z ogromną ilością najprzeróżniejszych durnostojek i przydasi, począwszy od zabytkowego fotela, poprzez rachityczne narzędzia, zdjęcia, ryciny i postacie, a skończywszy na gramofonie, pamiętającym jeszcze czasy wędrówki Burów.

Po powrocie do domu zaczęła się posiadówka w pokoju tak wielkim, że biło echo. Skosztowaliśmy przeróżnych afrykańskich trunków, aż w końcu przestaliśmy odróżniać smaki. Po wschodzie słońca, trochę zmęczeni, powitaliśmy nowy dzień.

Rankiem rzeczywiście przyszła dziennikarka, udzieliliśmy wywiadu i opowiedzieliśmy o Nowaku i projekcie. Materiał będzie opublikowany w następny piątek, czyli będzie to już trzeci artykuł w przeciągu ostatnich trzech tygodni. Z pełnymi brzuchami, pełni wdzięczności dla gościnnych Burów ruszyliśmy na południe.

 

Dzień 295-298, 25-28 sierpnia 2010

Wyjeżdżając rankiem z Nylstrom nie wiedzieliśmy jeszcze, że podobny wieczór czeka nas kolejnego dnia. Od Pretorii dzieliło nas około 140 km, ale w ambasadzie RP mieliśmy być dopiero w piątek, tak więc postanowiliśmy nie dojeżdżać do miasta we czwartek, tylko zanocować gdzieś na jego obrzeżach. Około trzydzieści kilometrów na północ od Pretorii skręciliśmy w boczną szutrową drogę, przejechaliśmy tory kolejowe i za moment dojechaliśmy do barykady, czyli podłączonego do prądu płotu z kolczastego drutu, ogradzającego farmę Burów. Wybrałem się na ochotnika przez bramę, aby załatwić nocleg. Najpierw dopadły mnie dwa psy, ale wyglądały na mocno zdziwione i po dwóch głośnych szczekach i trzech prychnięciach zaczęły mnie ostrożnie obwąchiwać. Z pobliskiego domu podeszła pani Burowa, trochę tłumaczenia i za moment wszyscy raźnie zmierzaliśmy w stronę małego domku, który jakby był już przygotowany na nasz przyjazd. Po raz kolejny zostaliśmy niezmiernie szczodrze obdarzeni wszelkimi wygodami, o jakich podróżujący bez większej gotówki mogą sobie tylko pomarzyć. W swojej gościnności Burowie są wprost wylewni.

Wieczorem dojechał jeszcze syn gospodarzy, Peter, ogromnej postury mężczyzna, były gracz w rugby  i zagorzały farmer. Spędziliśmy razem bardzo miły wieczór, a wszyscy zachowywali się tak, jakbyśmy znali się od lat…

– Nie wyobrażam sobie życia w mieście, udusiłbym się tam, tutaj jest mój dom – mówił, zataczając ręką obszerny łuk. Po raz kolejny spróbowaliśmy lokalnych specjałów burskiej kuchni i po raz kolejny zapewniano nas, że goszczenie rowerzystów z Polski w domu to przywilej dla nich i wielki honor. Trudno powiedzieć, czym zasłużyliśmy sobie na takie przyjęcie, bo znów było ono iście królewskie. Kiedy rankiem żegnaliśmy się z gospodarzami, czuliśmy się prawie jak członkowie rodziny. Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej. Ale wspomnienia burskiej gościnności zostaną w nas chyba do końca życia.

Po południu, z lekkim opóźnieniem, dotarliśmy do ambasady polskiej w Pretorii. Spotkanie w polskiej placówce pomógł nam zorganizować Andrzej Morstin, drugi sekretarz do spraw politycznych, którego spotkaliśmy w Polokwane na meczu RPA-Polska. Na terenie ambasady zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez kierownika wydziału konsularnego, pana Marka Kolańskiego, jak również przez kilkuosobową grupę pracowników niższego szczebla. Przy poczęstunku i kawie przybliżyliśmy postać Kazimierza Nowaka, opowiedzieliśmy o jego podróży przez Afrykę, jak również o projekcie Afryka Nowaka i o naszym w nim udziale. Było to bardzo miłe i wzruszające spotkanie, za które raz jeszcze poprzez internetowe medium chcielibyśmy podziękować.

Po spotkaniu w ambasadzie Andrzej pojechał z nami na rowerze do polskiej parafii przy Kościele Niepokalanego Poczęcia, gdzie z pomocą księdza Bogdana Wilkańca znaleźliśmy miejsce na kolejną tabliczkę, upamiętniającą podróż polskiego podróżnika. Ceglana ściana przy wejściu do kościoła wydała nam się najodpowiedniejszym miejscem, bardzo dobrze widocznym i rzucającym się w oczy.

Wieczór tego obfitującego w wydarzenia dnia spędziliśmy w domu Andrzeja, razem z jego żoną Zosią i trójką dzieci. W naprawdę wspaniałej, sympatycznej, dosłownie domowej atmosferze zjedliśmy razem kolację, przy której wymienialiśmy się afrykańskimi doświadczeniami. Jakże mizernymi z naszej strony, bo raptem kilkutygodniowymi, w porównaniu z czteroletnim pobytem Andrzeja i jego rodziny w RPA… Chcieliśmy raz jeszcze bardzo im podziękować za gościnność, za wyrozumiałość i pomoc, jaką nam okazali. Andrzeju i Zosiu, dzięki Wam ostatnie dni były dla nas takie, że prawie czuliśmy się, jakbyśmy już byli w domu.

Nasz pobyt w Afryce dobiega końca. Jutro dojeżdżamy do Johannesburga, gdzie czeka już na nas kolejna ekipa. Dziękujemy wszystkim, którzy trzymali za nas kciuki i myśleli o nas podczas tej podróży, za znajomych i przyjaciół, za wszystkich, których znamy i których nie znamy. My też myśleliśmy o Was i choć z żalem opuszczamy Afrykę, to bardzo się cieszymy, że wkrótce się z Wami spotkamy.

A do Afryki jeszcze wrócimy. Nie zjadły nad żadne pluskwy, nie dopadła nas malaria i wszystko wskazuje na to, że raczej nie przywieziemy do Polski żadnego zarazka. Poza tym jednym, który i tak już mamy. Prawdziwa zaraza, choroba nieuleczalna. Uzależnienie od przestrzeni, od poznawania świata, od życia na walizkach, od PODRÓŻY. A więc. Wypijmy za powroty! I do zobaczenia w Polsce!

[Piotr Strzeżysz]

[fot. Norbert Skrzyński]

3 komentarze to “Nieuleczalnie chorzy, czyli ostatnia relacja z etapu Zimbabwe-RPA, dzień 294-298

  1. aga pisze:

    :-)))))))))))))))))))))

  2. norberts pisze:

    ostatnich kilka dni naszego etsapu naprawdę można nam zazdrościć – codziennie na nowo zaskakiwała nas gościnność Burów! aż chciałoby się jechać dalej i w „niepewności” oczekiwać zaproszenia do burskiego domu;)

  3. dominik pisze:

    Nie ma to ja rano włączyć kompa, wejść na afrykanowaka.pl i przeczytać świeżą relację ze Sztafety. Ach ta Burska gościnność…! Do zobaczenia wkrótce w Polsce! Uściski!

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV