Gafsa, 21.12.2011.
44 godziny do wylotu.
Po przyjeździe do Gafsy w obstawie, Tunezjanie przeznaczyli czas na kwestie organizacyjne związane z teleportacją do portu lotniczego. Dziesięcioosobowa grupa wraz z rowerami miała się przedostać do oddalonego o 260 km Enfidha. Julia, Karolina i Robert udali się zatem na lokalną stację kolejową, by sprawdzić, czy aby na pewno pociąg wyruszający zgodnie z rozkładem o 8 rano z Gafsy, kursuje. Dworzec znajdował się na przedmieściach liczącej 85 000 mieszkańców Gafsy, a powybijane we wszystkich oknach szyby nie wróżyły nic dobrego.
– Czy jutrzejszy pociąg o 8.00 to kursuje? – pytamy Pana Dworcowego.
– Nieeeee…
– A kiedy pojedzie?
– A kto to wie: może pojutrze?
Samolot na nas nie poczeka, więc ruszamy na poszukiwania bardziej wiarygodnego środka transportu. Po drodze na dworzec autobusowy zamieniamy się w obwoźnych handlarzy odwiedzając lokalne warsztaty skuterowo-rowerowe. Karola zdecydowała się pozbyć dodatkowego bagażu i sprzedać swojego dwukołowego rumaka. Ochrzczony mianem „najbardziej wyluzowanego roweru”, ze względu na dosiadającą go wyluzowaną kolarkę i luzy panujące we wszystkich możliwych mocowaniach, Tecnobike znalazł nowego właściciela. Po szybkich oględzinach polegających na 17-krotnym wprawieniu tylnego koła w ruch i gwałtownym zaciśnięciu hamulca, sprzedawca z lokalnego spożywczaka uścisnął dłoń Karoli odbierając nowonabyty pojazd. Na dworcu autobusowym pytamy zatem o możliwość zabrania 10 pasażerów i 9 rowerów. Tego dnia Panem Dworcowym okazał się być przesympatyczny Soleil, który uwielbia Polaków i ma przyjaciółkę w „Gedansku”. Soleil sprawdza rozkład, liczbę jutrzejszych kursów, rowery, pasażerów, wykonuje kilka telefonów do kierowców w trasie.
– Autobusy są zatłoczone, jeden nie zabierze wszystkich naraz. Będziecie się musieli podzielić na 3 grupy i wsiąść do kilku autobusów.
Pomimo zalecenia Soleila kolejnego dnia stawiamy się na pierwszy kurs o 6 rano w komplecie.
28 godzin do wylotu.
Podjeżdża autobus, do którego ustawia się sznur Tunezyjczyków – liczebność grupy na oko odpowiada liczbie miejsc siedzących w pojeździe… Nasz opiekun Soleil rozpoczyna po arabsku żywą dyskusję z kierowcą autobusu, z której wnioskujemy, że ten ostatni nie ma zamiaru zabrać ani jednego roweru. Ostatecznie zgadza się na 3 sztuki. Chłopaki przystępują do akcji „rozkołowywania” rowerów. Jeden rower, drugi, w międzyczasie ukradkiem pomiędzy liczne bagaże upychamy sakwy. Kierowca nerwowo przelicza bilety i zapakowane rowery.
-Wejdą jeszcze dwa, podjeżdżajcie! – ordynuje Robert.
Zza winkla wyłaniają się kolejne rowery, demontaż kół, sakwy do bagażnika.
-Hej! Do drugiego bagażnika zmieszczą się jeszcze ze dwa, pakujemy!
Kierowca nerwowo, tym razem wraz z kontrolerem, znowu przelicza bilety, rowery – wszystko się zgadza. Ukradkiem podjeżdżają ostatnie dwa rowery – i one lądują w luku bagażowym. Optymalizacja sposobu pakowania zdała egzamin – w komplecie rowerowo-osobowym, ku zmartwieniu Soleila, który liczył, że część z nas dotrzyma mu towarzystwa co najmniej do czasu odjazdu kolejnego autobusu, ruszamy z półgodzinnym opóźnieniem w stronę Enfidha. Pobudka o 5 rano po imprezie pożegnalnej ekspresowo skłoniła całą grupę do drzemki. Ponieważ ani Soleil, ani kierowca nie byli w stanie podać, o której godzinie dojedziemy do Enfidha, nad naszą trasą czuwał Robert, śledząc kilometry pozostałe do celu na GPS. Zmierzamy w kierunku północnym, w stronę wybrzeża, za oknem pada deszcz. Mijamy miasteczka gęsto wyściełane warstwą śmieci porzuconych w błocie. W Enfidha atmosfera trochę przyjemniejsza, przestało padać. W okolicach dworca znajdujemy kawiarenkę – bazę, z której robimy wypady do lokalnych sklepików i barów.
23 godziny do wylotu.
Zaopatrzeni w liczne pity, pikantne pasty, ciastka i mandarynki, ruszamy w ostatnią trasę, na ostatni nocleg, tym razem aerocamping na lotnisku. Kilkunastokilometrowy odcinek pokonujemy w okamgnieniu, Tadzinowi nie przeszkadza nawet „ósemka” w kole. Na lotnisku jesteśmy jedynymi pasażerami. Wita nas przystojny pan z obsługi:
– Jak się udała Wasza podróż rowerowa? Trzymałem za Was kciuki!
Po tym powitaniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy już, że możemy się czuć na lotnisku jak w domu! 🙂
– Cały terminal jest do Waszej dyspozycji – zapewnia.
Zza rogu wyłonił się Saleh – taksówkarz, który pierwszego dnia odwiózł nas do Gabes i przechowywał nasze kartony do transportu rowerów. Byliśmy wiec gotowi do pakowania rumaków. Ale zanim to nastąpiło Stasiek zarządził wypad nad morze – w linii prostej wg GPS 4 km. Co prawda przez szot, czyli solne jeziorko, ale optymistycznie zakładamy, że znajdzie się jakaś wyschnięta wstęga tworząca ścieżkę na skróty. Ruszamy więc ochoczo, z dziwną lekkością, na rowerach bez sakw. Dojeżdżamy do końca asfaltu – widzimy linię brzegową, od której oddziela nas 500-metrowy pas szota. Stasiek sprawdza, czy teren nadaje się do jazdy, ale pierwsze kroki kończą się butami zanurzonymi po kostki w zasysającym błocie. Na lewo szot, na prawo szot – po horyzont i zachodzące słońce – zawracamy do aerobazy.
Dołączamy do grupy chłopaków z Lubartowa pakujących rowery do kartonów. Godzina 17.00, słońce zaszło, pora rozbijać obóz. Wybieramy prawe skrzydło hali odlotów, naprzeciwko stanowisk, przy których za 15 godzin rozpocznie się check-in. Komfortowe ławeczki ze stolikiem, siedziska niedokładnie profilowane – będzie się dobrze na nich spało. Kontynuujemy wieczorny rytuał: terytorium opanowane, toaleta po całym dniu zakończona, pora na kolację-integrację. Ognisko tego wieczora sobie odpuściliśmy. Ale tradycyjnie wybiła kolejna czarna godzina, gdy z niezbadanych czeluści przepastnych sakw wydobywane są rarytasy: znalazły się kabanosy z Polski i butelka pożegnalnego tunezyjskiego wina. Podczas kolacji odbyliśmy telefoniczną audiencję z Douz z Naszą Panią – Agnieszką, reprezentującą część ekipy (w składzie Kamila, Radek, Sławek vel Żwawy, Kasper, Norbert) pozostającą w Tunezji na kolejny tydzień, podsumowaliśmy mijające 2 tygodnie, wyznaczaliśmy kolejne podróżnicze destynacje. W powietrzu dawała się wyczuć nutka melancholii. Refleksyjne nastroje rozładowywaliśmy ważąc się na taśmach przy check-in: kto przytył, kto schudł, kto wyszedł na zero, i rozprawiając, czy grozi nam efekt yo-yo.
11 godzin do wylotu.
Zasypiamy na pustym lotnisku, kołysani melodyjką płynącą z automatu do poławiania maskotek metalową łapą.
Pobudka wcześnie rano, tak, by zdążyć ustawić się w kolejce do check-in przed pasażerami czarteru.
4 godziny do wylotu.
Otrzymujemy informację, że nasz pośpiech był zbędny – samolot ma opóźnienie.
8 godzin do wylotu.
Zrzucamy wszystkie pozostałe dinary i udajemy się na kolejny już ostatni wspólny posiłek.
W przeciwieństwie do pozostałych współpasażerów naszego lotu, właściwie to cieszymy się z opóźnienia – to kilka godzin na plusie w doborowym towarzystwie!
Na lotnisku w Warszawie lądujemy po 17. Szybkie ściski, życzenia świąteczno-noworoczne, pożegnania. A na koniec „Sto Lat” i grupowy okrzyk „Afryka? Nowaka!”.
Foto: Karolina Sypniewska, Robert Kalak
Etap Specjalny – Tunezja
16 osób, 11 dni rowerowych, 800 km tras.
Liczby nie mają większego znaczenia.
Ważne, że był to czas spędzony we wspaniałym gronie, co prawda zamiast w Algierii – w Tunezji, ale na pewno w Kazikowym duchu!!!
W Nowym Roku 2012 życzymy wszystkim równie udanych wypraw z równie zgraną paczką!!!
A tymczasem czekamy na wieści od ekipy, która pozostała na przyjaznym terytorium Tunezji i zdobywa pólnocne jej obszary.
Pozdrowery,
Julia