W drodze do Hwange jest przygoda?!



24-26 lipca, 263-265 dzień sztafety: Victoria Falls – Matetsi (65 km)- Lobangwe (25 km) – Hwange (56 km)

Od soboty do poniedziałku tyle się działo, że ekipa „Gdzie krokodyl zjada słońce” uznała, że potrzebne są przynajmniej dwie relacje i dwa punkty widzenia na pewne sprawy. Nie narzekamy. Czytamy

 

JEST PRZYGODA?!

Tekst: Agnieszka Grudowska

Jest piątek. Pożegnaliśmy chłopaków z ekipy zambijskiej, udało się jeszcze przechwycić od nich namiot dla Kuby (zdecydowanie zbyt wysokiego na dzielenie się małą „dwójką”) i niespiesznie rozpoczęliśmy pakowanie obozowiska.

W międzyczasie okazało się jeszcze, że rower Agi, który, mimo że stał już parę dni w towarzystwie brennaborów, nie nabrał niestety ich cech i stał się wyjątkowo oporny na jakiekolwiek regulacje – siodełko ustawione w sam raz dla osoby o wzroście 140 cm ani drgnęło… Warto wspomnieć jeszcze o wspaniałym dżentelmeńskim i heroicznym postanowieniu Piotra i Norberta, którzy zaoferowali się, że drogą losowania wyłonią między sobą, kto pojedzie na „rowerze Agi”. Nieszczęście uśmiechnęło się do Norberta (losowanie odbyło się zanim kupił talizman niami niami). Poświęcenie poświęceniem, ale trzeba jakoś jechać… Polecono nam lokalny warsztat rowerowy, gdzie też Aga z Norbertem i rowerem udali się w celu a) naprawy lub b) zamiany na jakiś inny rower.

W warsztacie urzędowało pięciu panów – zapewne asystentów – którzy natychmiast wyciągnęli wszystkie posiadane narzędzia od młotka zaczynając, na maczecie kończąc i zaczęli ostukiwać siodełko ze wszystkich stron. Po kilku minutach zjawił się szef zakładu. Przedstawił się jako „bicycle doctor” i fachowo zabrał do sprawy. Za 3 minuty siodełko i kierownica były na właściwym miejscu.

Tymczasem zrobiła się godzina 15., czyli trzy godziny do zachodu słońca. Zgodnie stwierdziliśmy, że lepiej, jak zostaniemy jeszcze jedną noc i dopiero z samego rana ruszymy w drogę.

Agnieszka udała się jeszcze do lokalnej agencji turystycznej, żeby zakupić bilet na przelot z Bulawayo do Johannesburga (oczywiście Fly KUMBA), po drodze opędzając się od sprzedawców, których oferta wygląda zawsze tak samo: najpierw chcą „sprezentować” talizman „niami niami”; spotykając się z kompletnym brakiem zainteresowania wyciągają rzeźbę z kieszeni: „So maybe a hippo?! Only 10 USD!”. Jeśli i to nie działa – kolejna oferta: „Madame, look! I have trilion dollars! Very cheap! Support my business!!!” Jak już nawet to nie zainteresuje, pojawia się ostania oferta: „So maybe an african boyfriend?!” Grunt to zróżnicowana oferta. 🙂

Rano „akcja internet”, zakupy i w końcu dopiero ok. godz. 11. ruszamy. Obładowani, ale szczęśliwi.

Cel: Matetsi. W tej miejscowości Kazik spędził noc 19 grudnia 1933 r. Jak wynika z listu, zatrzymał się przy stacji kolejowej. Za czasów podróży Nowaka droga prowadziła właśnie wzdłuż torów kolejowych. Niestety obecnie jest tam tylko mała ścieżka w buszu, usłana akacjowymi kolcami. Tak więc do Matetsi musieliśmy zjechać z głównej drogi – wg mapy było tam jakieś 15 km. Po drodze zaczęły się pierwsze awarie. Piotrowi najpierw pękła przyczepka, potem – już na szutrowej drodze – łańcuch, wyrywając przy tym dwie szprychy i wyginając przerzutkę, Ewie zaś ze dwa razy spadły sakwy. Skończyła się jazda i zaczęło pchanie. Ponieważ teoretycznie brakowało nam do celu ok. 3 km i robiło się już ciemno, podzieliliśmy się na dwie grupy – Piotrek z Ewą zostali z tyłu, pchając, a reszta pognała co sił w kierunku stacji Matetsi.

Warto wspomnieć, że droga prowadzi wzdłuż Parku Narodowego Hwange, największego w Zimbabwe, o powierzchni bliskiej terytorium Belgii i ogromnym bogactwie fauny: kilkadziesiąt tysięcy słoni, lwy, bizony, nosorożce, zebry… Prawdziwe safari.

Na naszą szutrową drogę co chwila wyskakiwały babuny – okazałe małpiszony, a na piasku nietrudno było zauważyć różne ślady łap, kopyt, węży. W trakcie godziny minął nas tylko jeden samochód. Udało nam się go zatrzymać – nieco zdesperowani jechaliśmy już piętnasty kilometr, a wioski ani śladu. Okazało się, że wioska Matetsi właściwie nie istnieje. Jest to nazwa stacji kolejowej i „regionu”, natomiast wioska przy stacji kolejowej nazywa się Breakfast (śniadanie) i jesteśmy już naprawdę blisko. Państwo z samochodu zdecydowanie odradzili nam jakikolwiek „bush camping”: „There are some lions!! It’s dangerous!”. Uwierzyliśmy im, jak zaprezentowali kilka okazałych poroży lezących na pace i potwierdzili, że kilka kilometrów dalej jest lodge, którą prowadzą dla miłośników polowania – ta część Parku jest określana jako „safari” i są tu zalegalizowane odstrzały. Jako najlepsze miejsce na nocleg wskazali szkołę i dom nauczycielki leżące tuz przy stacji kolejowej.

Już w kompletnych ciemnościach dotarliśmy do torów i zostaliśmy zaprowadzeni do domu nauczycielki. Zrzuciliśmy bagaże i Norbert zaopatrzony w czołówkę natychmiast ruszył po Piotra i Ewę, a my na miejscu opowiedzieliśmy historię Kazika, która tłumaczy naszą obecność w tym miejscu, i zostaliśmy ugoszczeni w jednej z izb domu nauczycielki.

Stary dom miał drewnianą podłogę i lata świetności za sobą. Była to kiedyś rezydencja białego farmera. Może tu właśnie spał Kazik? Teraz cała posesja jest już w kompletnej rozsypce. Łazienka służy jako schowek, a woda jest dostępna tylko z kraniku przy zbiorniku, na ścianach pajęczyny i gniazda os, w podłodze mrówki, w oknach szmaty.

Norbert wrócił po 40 minutach z informacją, że Ewa i Piotr rozbili się przy małym domostwie po drodze, 6 km wcześniej, i tam już zostaną, i tylko rano trzeba im dowieźć sprzęt niezbędny do naprawy roweru.

My dokonaliśmy eksterminacji mrówek, rozłożyliśmy nasze maty, gorącą wodą rozpuściliśmy nasze „chińskie zupki” i zasnęliśmy z poczuciem dobrze spełnionej misji. Rano Jakub wydelegowany został do przewiezienia zestawu naprawczego, Aga zaś w międzyczasie ugotowała makaron z misją nakarmienia wygłodniałych, pozostawionych na pastwę dzikiej zwierzyny Ewy i Piotra oraz wiecznie niedożywionego Kuby. Mając dużo czasu, dokonawszy ablucji, korzystając z wody, spakowaliśmy się i czekaliśmy na powrót Jakuba. Po trzech godzinach jego nieobecności zaczęliśmy się niepokoić i Norbert znów pojechał na zwiady. Obaj Panowie wrócili koło 13. Z informacją, że Piotr naprawił rower i że ruszamy.

Plan był: dojechać do Hwange. 75 km…

Już dojeżdżając z powrotem do głównej drogi – w końcu jako kompletna ekipa – zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie problem.

Zrobiła się godzina 15., a dziewczyny rozpoczęły nową rywalizacje – która złapie więcej gum. Norbert łatał gumy Agi, a Piotr Ewy. Podczas entego postoju na dopompowanie przykuśtykał do nas o kulach starszy Pan bez nogi, dając rady, jak sprawdzić koła, zmienić dętkę, zapewniając przy tym, że jest świetnym rowerzystą. Był bardzo radosny, co złożyliśmy na karb lokalnego piwa zbożowego – w końcu jest niedziela. Zaskoczył nas, gdy po chwili z angielskiego przeszedł na biegły hiszpański. Okazało się ze spędził 6 lat na Kubie, gdzie został wysłany na leczenie nogi. Rozbawieni, pożegnaliśmy naszego amigo i za ok. 500 m zatrzymaliśmy się w jedynym napotkanym po drodze sklepiku – głodni i spragnieni.

Coli już nie było, ale na szczęście znalazło się parę zimnych piw w puszkach. Poprosiliśmy o przygotowanie nam porcji sadzy z fasolą, do tego herbaty, i zasiedliśmy na prowizorycznych ławkach. Wioska nazywa się Lobangwe i tez odnaleźliśmy jej ślad w relacji Kazika.

Niedzielna impreza z chibuku – zbożowym piwem – się rozkręcała: tance i śmiech wprawiły nas w radosny nastrój. Kompletnie zamarliśmy z wrażenia, jak po chwili podjechał do nas jednonogi amigo na wypasionym rowerze – „giant” nówka sztuka, z własnoręcznie zrobionym noskiem! No tak, wszystko jest możliwe…

Zjedliśmy, wypiliśmy, upewniliśmy się, że przez kolejne 20 km nie ma żadnej wioski i postanowiliśmy zostać tu na noc. Nasz amigo przeprowadził do nas swojego znajomego – nauczyciela z lokalnej szkoły, który obiecał nas zakwaterować. Ponieważ następnego dnia od rana zaczynały się lekcje, zaoferował miejsce w domu, gdzie mieszkają nauczyciele. Dostaliśmy całą podłogę w tzw. „social roomie” – salonie, gdzie w jednym kącie suszyło się mięso, a w drugim była zaaranżowana kuchnia: kuchenka elektryczna i wystawka różnorakich pudełek i puszek po dżemach, corn-flakes, kakao i sokach. Na ścianie przyklejonych parę torebeczek po przyprawach knorra i kilka zdjęć warzyw.

Przy ścianie, prostopadłej do drzwi sypialni gospodarzy, w odległości ok. 2 metrów była postawiona ławka szkolna, gdzie Państwo jedli i relaksowali się oglądając telewizor – patrząc przez ramię i przez otwarte drzwi do swojego pokoju. My natomiast grupami udaliśmy się do pompy. Każdy ze swoim wiaderkiem pomaszerował w krzaki, gdzie można było spokojnie dokonać toalety.

Księżyc w pełni. Kolejny dzień, kolejne wrażenia.

Rano chłopcy załatali wszystkie dętki, po czym przygotowaliśmy 200 długopisów, piłkę nożną, pieczątkę „Afryka Nowaka” i ruszyliśmy na spotkanie do szkoły. Dzieciaki powitały nas „Good morning, sir”, opowiedzieliśmy krótko o naszej misji i ruszyliśmy do Hwange.

Tym razem się udało – tylko jedna guma (Ewa wygrywa) i już koło 15. byliśmy na przedmieściach Hwange. Zimna coca-cola w towarzystwie wesołej gromadki dzieci i decyzja – jedziemy do miasta i szukamy misji Salezjańskiej, gdzie pracują polscy wolontariusze, o których słyszała Agnieszka na początku swojej podróży po Zambii.

Docieramy do centrum. Z biura przy katedrze udaje nam się połączyć z Misją Don Bosco. Mamy szczęście: są! Danusia, Benia i Piotrek. Robimy małe zakupy i ruszamy 6 km w stronę Bulawayo do naszych dzielnych rodaków.


W DRODZE DO HWANGE

Tekst: Piotr Strzeżysz

Dwudziestego czwartego lipca opuściliśmy Victoria Falls, kierując się na południowy wschód w stronę Bulawayo. Rankiem, w hotelu „Sznurówki”, przybiliśmy na sędziwym pniu drzewa jeszcze jedną tabliczkę, która została ekipie zambijskiej. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć i sutym śniadaniu byliśmy gotowi do drogi. Dobrze, że mamy przyczepki EXTRA WHEEL, bo w sakwy nie zmieścilibyśmy całego bagażu. Same długopisy, piłki i koszulki ważą kilkanaście kilogramów. Rowery trochę przeładowane, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co musiał dźwigać podczas swej podróży Nowak. W liście do żony datowanym 15 grudnia 1933 pisze:

„Trudno mi na rowerze wozić taki ciężar. – Tym bardziej, że i zdrowie liche, a każde przemęczenie grozi czarną febrą, która równa się śmierci! Ja i tak forsuję, bo przecież, aby nie zginąć w tych stronach od pragnienia i głodu, trzeba mieć broń, amunicję, zapasy wody i żywności, coś do spania, przybory do reperacji, razem około 50 kg bagażu wożę i tak na rowerze.”

Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dobrą, asfaltową drogą, skręcamy na południe w szutrówkę. Naszym celem tego dnia jest dojechanie do wioski Matetsi, nieopodal której nocował Nowak. Droga rzeczywiście podła, tak jak to opisywał podróżnik:

„Ale droga okropna, że ani mowy o jeździe. Czuć pustynią – tyle piasku – taki jak na Saharze! – to znowu bagna, wezbrane rzeki bez mostów – zupełne bezludzie. (…)”

Na szczęście nasze BRENNABORY mają doskonałe przerzutki i mocne ramy, więc nie musimy pchać rowerów i mozolnie metr po metrze pokonujemy kolejne wzniesienia. Niestety, na kolejnym z podjazdów zrywam łańcuch, przy okazji wyginając przerzutkę i urywając dwie szprychy razem z nyplami. Dalsza jazda wykluczona. Norbert, Aga i Jakub jadą dalej szukać noclegu, a ja z Ewą pchamy rowery po zakurzonej drodze. Po godzinie marszu docieramy do Matetsi. Zbliża się noc, a nasi współtowarzysze nie wracają, więc żeby nie jechać po ciemku przez busz i nie stać się kolacją dla lwów albo innego zwierza, decydujemy się zostać na noc przy jakiejś tubylczej zagrodzie. Dwie dziewczynki na nasz widok chowają się do domu, ale na podwórku zostaje jeszcze przygarbiony staruszek. Tłumaczymy, co się stało i pytamy, czy możemy zostać obok jego chaty na noc. Dostajemy zgodę i zostajemy zaproszeni na kolację przy ognisku. Nie musimy już bać się buszu, nocy i dzikich zwierząt. Dziewiętnastego grudnia 1933 roku gdzieś nieopodal nocował Kazimierz Nowak… Po ukończeniu zasieków dookoła namiotu, tak oto pisał w listach:

„I znowu obóz po twardym do nieopisania dniu. Istna Sahara, z tą różnicą, że po obu stronach piaszczystej drogi rozlega się splątany niemożliwie gąszcz puszczy, pełny lwów i innego dzikiego zwierza. Lwów naprawdę dużo, cała droga pełna śladów ich potężnych łap, ale unikają mnie bestie a ja przyznam się, straciłem chęć polowania na nie. Szukać w takim gąszczu, podrzeć ubranie i narażać życie – a kto mi zapłaci? Nawet choćbym skórę chciał posłać do Ciebie – nie wolno! Zakaz eksportu skór. Inna rzecz, gdy król zaatakować by chciał włóczęgę – Pięć kul w karabinie!  W każdej chwili gotów jestem do obrony. Ot i teraz noc, gdzieś niedaleko ryczą lwy, aż zda się, ziemia drży od ich potężnego głosu – dzieli mnie od nich płócienna ściana namiotu, ale widać przeczuwają, że karabin nabity – wolą młode antylopy – których pełno. Oj! Tak paskudnie ryczą lwy – pójdę jednak na polowanie z lampą, bo trzeba coś zjeść, a dużo gazel i antylop.”

My, na szczęście, na polowanie ruszać nie musieliśmy. Dostaliśmy pożywną kukurydzianą papkę, zwaną tu sadza, do tego szpinak i herbatę. Gospodarz domu ma trzy żony, na pytanie ile ma dzieci, odpowiedział – „plenty! mnóstwo! Kto by je wszystkie zliczył? Pogawędziliśmy jeszcze chwilę i poszliśmy spać.

Spałem jak kamień, nie niepokojony przez żadne zwierzęta. Jakże inny mieliśmy poranek w Matetsi od tego, jaki dwudziestego grudnia 1933 roku opisywał Kazimierz Nowak z namiotu:

„Słońce już wstało, za chwilę w drogę. Jestem, ale jak zbity, mięśnie tak bolą, jakby je ktoś kijem obił. Po nocy czuję się jeszcze bardziej przemęczony, jak wczoraj wieczór. Ale bo to też noc! Spać trudno, zwierzęta nie dały. Co chwila się budziłem i z karabinem w ręku i lampą na patrol.”

Rankiem dojechał do nas Kuba z narzędziami i po śniadaniu składającym się z kukurydzianej papki i herbaty wzięliśmy się za naprawę roweru. Okazało się, że reszta ekipy nocowała kilka kilometrów dalej w wiosce „Śniadanie” u nauczycielki z miejscowej szkoły podstawowej. Około południa wszyscy byliśmy gotowi do dalszej drogi. Gospodarzowi i dzieciom zostawiliśmy garść długopisów, notesy, piłkę i, mamy nadzieję, dobre wspomnienia.

Dojechawszy do głównej drogi, zobaczyliśmy wśród pudeł i toreb chłopca, stojącego w tym samym miejscu, w jakim widzieliśmy go poprzedniego dnia. Czekał na okazję do Matetsi. Stał tam już od dwóch dni. „No traffic, no transport” – powiedział. Tutaj czas rzeczywiście stanowi abstrakcję oderwaną od życia. Zegarek niepotrzebny, upływ czasu wyznaczają wydarzenia, sytuacje, choćby krótkie rozmowy, ale na pewno nie godziny.

Wieczorem dojeżdżamy do wioski Lubangwe i tam spędzamy noc. Przez miejscowego nauczyciela zostaliśmy zaproszeni na nocleg – jest ciepła woda, prąd, można podładować akumulatory, dosłownie i w przenośni. Na zewnątrz pełnia. Nie chce mi się kisić w czterech ścianach i decyduję się spać w namiocie. Nauczyciel nie wydawał się być do końca zachwycony moją decyzją.

–  Jak w nocy przyjdą lwy, krzycz w całych sił, przybędziemy z pomocą – rzucił na dobranoc. Nie wiem, czy mówił to na serio, czy żartował, bo nie tylko lwów żadnych nie było, ale nawet komarów jak na lekarstwo. Mamy szczęście, jedziemy w środku afrykańskiej zimy, komary dopiero zaczynają się rozpleniać, na razie w ogóle nie dokuczają. Nowak nie miał tyle szczęścia. Nocując niedaleko Lubangwe tak pisał w liście do żony:

„Noc była straszna. Mimo siatki przeciw moskitom, spać ani sposób – po prostu chmury tych złośliwych owadów naleciały do namiotu. Więcej siedziałem u ogniska, jak spałem – to też rezultat: śpiący jestem i niewypoczęty”

Następnego dnia docieramy do salezjańskiej misji Don Bosco w miejscowości Hwange, która podczas podróży Nowaka nazywała się Wankie. Była to nazwa nadana przez angielskich kolonizatorów, którzy nie do końca potrafili wymawiać oryginalną nazwę, nadaną po lokalnym wodzu plemienia Ndebele – Hwange Rosumbani.

Zostaliśmy tu bardzo ciepło przyjęci przez troje polskich wolontariuszy pracujących w misji. Zamierzamy odpocząć jeden dzień i spróbować wynająć samochód, aby dostać się do Parku Narodowego, z rowerami nas bowiem do niego nie wpuszczą. Jest dach nad głową, ciepła woda i dobre słowa od bardzo przyjaznych ludzi… Szkoda, że Kazik na swojej drodze w okolicach Hwange nie mógł liczyć na taką pomoc. Ostatnie dni grudnia były dla niego ciężkie nie tylko z powodu nawracających ataków malarii, ale i potwornej nostalgii związanej ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, które kolejne miał sam spędzić w buszu.

„Mimo że przy drodze prawie są wioski murzyńskie – jechałem bowiem przez tak zwany rezerwat WANKIE – ale nigdzie wody ani na lekarstwa. Murzynki idą gdzieś daleko po cuchnącą gnojówkę. Gdzieś dopiero koło południa znalazłem bagienko wody, w której było pełno żab i żmija tuż spod mych rąk wystawiła łeb, w czas odskoczyłem. Naturalnie wypić takiej wody i można dostać wszystkie straszne choroby – a więc dalej gotować! – Woda zielona – straszna, ale i za taką Bogu dzięki”

Na razie takich przygód nie mamy. Spotykani po drodze ludzie są bardzo otwarci i gościnni, nie tylko Polacy, ale również miejscowi. Są bardzo biedni, ale uśmiechnięci, pogodni i życzliwi. Poruszamy się wzdłuż głównej drogi, więc mamy nadzieję, że z wodą również nie będzie problemu. A na razie – do przeczytania!

7 komentarzy to “W drodze do Hwange jest przygoda?!

  1. Agnieszka pisze:

    hmmm….za bizony mam 3 naszynach z przyrody…przyjmijmy ze totakie ….afrykanskie muszki…obiecuje sie poprawic!!!

  2. Filip pisze:

    Hmm.. a czy wy wzorem Nowaka macie ze sobą jakąś broń dajmy na to palną?

  3. Asia i Maciek Popławscy pisze:

    Dziękujemy za piękne opisy afrykańskich smaczków!! Pozdrawiamy całą Waszą ekipę!

  4. Eliza pisze:

    No i pieknie! rozkręca się … no to wypieki na twarz i czekamy na rozwój wydarzeń:D

  5. Piotr - Libia I pisze:

    Piter brawa za przygotowania przedwyprawowe.
    Przepięknie dobierasz cytaty Nowakowe. Faktycznie czyta się Twoje teksty jak gotową książkę.
    No i jest nasze wyprawowe przesłanie – Kazik to był TYTAN.

    Agnieszka tymczasem walczy z przestrzenią afrykańską (upsssssssssss, kapeć, tsssssssssss, flaczek, puuuuuuuch, guma) tak zajadle, że widzi w buszu bizony. No i ja jej się wcale nie dziwię. Nie dziwiłbym się również czytając o jednorożcach, pegazach i niedźwiedziach polarnych. Tzw. „haluny” to przecież zjawisko całkiem normalne, przy tak potwornym wydatkowaniu energii jakie się odbywa podczas rowerowania przez Czarny Ląd.
    A przecież Agnieszka jedzie już drugą turę !!! Gromkie brawka dla Pani Agi !!! Który to już tydzień 5 czy 6?

  6. Łukasz Wierzbicki pisze:

    „Bizony” w parku Hwange?! 🙂
    Pozdrawiam!!! Ł.

  7. Barbara pisze:

    Czyta się Wasze relacje jak najlepszą książkę, proszę tak dalej. Agnieszko mam nadzieję,że troszeczkę tęskniesz za „zambejczykami”..Powodzenia dla całej ekipy, nie dajcie się pożreć

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV