Poniedziałek zaczęliśmy od zawieszania tabliczki pamiątkowej na nowej siedzibie urzędu administracji państwowej w Cassindze-Tchamutete, to trzecia tabliczka pamiątkowa i w tym miejscu chcielibyśmy serdecznie podziękować Pani Joannie Gips, która, nie ma co ukrywać jest chyba najwytrwalszą sympatyczką projektu i Kazimierza Nowaka – Pani Joanna ufundowała naszemu etapowi dwie mosiężne tabliczki, wcześniej też wielokrotnie wspierała nasz projekt w ten sposób!
Pani Joanno, bardzo Pani dziękujemy, to właśnie dzięki pomocy ludzi dobrych sercem, jak Pani, Afryka Nowaka dojechała aż do Angoli!
Później odbyliśmy szybką sesję z wrakiem czołgu, w centralnej części miasteczka, a następnie dość skutecznie zwiedziliśmy pobliskie wzgórza, szukając wyjazdu z osady, ostatecznie dopiero około 11tej przejechaliśmy przez starą, kolonialną części Cassingi – tu wszystkie zabudowania były całkowicie zniszczone, piękne rezydencje – zrujnowane, zapuszczone – kierunek Kubango, nie ma szans abyśmy tam dziś dojechali… Pierwsza przeprawa przez rzekę, ciepły posiłek i pakowanie przyspieszył nagły deszcz. Wreszcie nas zmoczyło w ciągu dnia! Ziemia rozmięka szybko i robi się naprawdę ciężko – tempo spada, sił coraz mniej, a godzin do zmroku nie przybywa. Obieramy sobie na mapie wioskę do której postanawiamy dotrzeć. Indungo… około 40 km przed Kubango. Po drodze mijamy kolejne opuszczone osady, wraki czołgów, maszyn drogowych – często powtarzają się napisy INAD, to nazwa jednej z organizacji rozminowujących Angolę. Przed 17tą zatrzymaliśmy się w malowniczo położonej dolince, soczysta trawa po horyzont, wąska strużka rzeczki przeciska się pomiędzy wywyższonymi kępkami krzaków i niewielkich drzew – tylko czerwona tablica z wymalowaną trupią czaszką psuła tę sielankę – wszędzie wokół było pole minowe… Indungo najpierw usłyszeliśmy, z drogi nie było widoczne, kryło się za kilkudziesięciometrowym pasem lasu, gdy tam wjechaliśmy to jakbyśmy się cofnęli o kilkaset lat – dziesiątki, jeśli nie setki chat, ludzie ledwo co zakryci, chaty porozrzucane na ogromnej przestrzeni, ale wszystko jakieś takie zorganizowane, choć bardzo pierwotne. Gdy już zaczynaliśmy tracić orientację skąd przyjechaliśmy i dokąd jedziemy, ścieżki między domostwami zaprowadziły nas do centrum osady – tuż obok zniszczonych zabudowań rozłożone było kilka straganików z najprzeróżniejszymi, głównie chińskimi, dobrami. Zbierał się coraz większy tłum, zewsząd schodzili się ciekawi nas mieszkańcy, mnóstwo dzieci – ustalamy, że szukamy wodza wioski, który jest w tej chwili nieobecny, czekamy więc na niego przed jedynym „barkiem” z ciepłym piwem w wiosce. W międzyczasie tłum wokół nas gęstniej. Dzieci ośmielają się, podchodzą coraz bliżej. Wszyscy chcą by robić im zdjęcia, zwycięża ciekawość, i nasza, i ich, zaczynamy nucić piosenkę intonowaną przez Jakuba Pająka w Sudanie „Czterech muzungu… na żółtych rowerach…”, coraz więcej dzieciaków zaczyna śpiewać z nami… Już pod sklepem staramy się jak najwięcej opowiedzieć o sztafecie i Kazimierzu Nowaku, niestety niewielu ze słuchaczy jest w stanie zrozumieć naszą wersję portugalskiego… jeden z mieszkańców chciał z nami rozmawiać po francusku, mówił chyba dość dobrze, bo długo i wciąż rzucał nowe zdania, no ale niestety nikt z nas nie był w stanie podjąć z nim żywszej dyskusji… nadchodzi wódz wioski, wydaje się być nieco onieśmielony energią z jaką Agnieszka „strzela” do niego faktami z podróży Kazika! W końcu dochodzimy do puenty: potrzebny nam nocleg – kawałek ziemi, najlepiej pod dachem… Zostajemy zakwaterowani na werandzie jedynego, całego, otynkowanego budynku w wiosce, który zamieszkany jest przez lokalnego znachora vel pielęgniarza – mieści się tu także „przychodnia”. Placówka jak i lekarz osiadła tu – jak sądzimy – z nakazu administracyjnego – generalnie gospodarz nie jest zachwycony, że zajęliśmy mu werandę, na której akurat najlepiej odbiera Radio Wolna Afryka, lub może jakieś inne, i tak trudno było cokolwiek zrozumieć – dotarły do nas tylko strzępki informacji o trudnej sytuacji na Białorusi po wyborach…
Mamy poważne zastrzeżenia do kompetencji Pana Doktora, głównie ze względu na koszmarne warunki higieniczne, no ale Naszej werandzie nic nie brakuje… Bardzo przypomina scenę teatru – wokół mamy kilkudziesięcioosobową widownię. Repertuar na dziś: „wieczorne obrządki szpiegów z krainy deszczowców”. Widownia pęka w szwach, a wódz wyjaśnia zebranym kto my i dlaczego, wpierw po portugalsku, później w języku nyemba, wzbudzając tym ogromny entuzjazm! Po 3 godzinach dajemy do zrozumienia, że na dziś koniec przedstawienia i idziemy spać, panowie do namiotu, dziewczyny pod moskitiery na werandzie.
Rano zbierzemy się dziarsko i popędzimy w kierunku Cubango… i zasięgu GSM – jutro przecież zadzwoni do nas Radio Szczecin!!