Dziś Wigilia, ale pobudka tradycyjnie o 5 rano. Sen w chacie pana Liombuko był krótki, ale wystarczający aby zregenerować się przed dniem, który zapowiadał się znów na deszczowy. Już po godzinie wypatrujemy na drodze samochodu z księdzem i Ewą, z którymi spotykamy się chwilę po 6tej – Ewa tryska szczęściem, że jesteśmy znów wszyscy razem. Wygląda lepiej, ale noc miała bardzo ciężką. Ksiądz obiecuje, że w drodze do Chipindo zatrzymają się w miejscowości o wdzięcznej nazwie „50km”, czyli dokładnie w połowie drogi pomiędzy Kuvango i Chipindo, można tam zrobić test na malarię… Ruszają dalej, reszta ekipy kończy pakowanie i kieruje się w tę samą stronę…
Droga po wczorajszych opadach jest twarda i całkiem dobra do jazdy – nie mija więcej niż godzina i tym razem rowerzyści doganiają Ewę i Padre Jorge. Ewa nie jest już taka rozpromieniona – test pozytywny oznacza, że musiała się zaopatrzyć w spory zestaw lekarstw na trzydniową terapię malarii. Do auta wskakuje też Agnieszka, jako etapowy PRowiec, relations manager i tłumacz na pewno zorganizuje odpowiednie lokum na wigilię i święta i zajmie się chorą! Dziewczyny dojadą do Chipindo w 1-2 godziny, chłopakom zajmie ta droga 2-3 godziny dłużej.
Kilkanaście kilometrów przed Chipindo samochód zatrzymuje się na chwilę przy ruinach zabudowań Misji w Sangueve – w miejscu tym kilka dni spędził Nowak, niestety wszystko zostało całkiem zniszczone podczas wojny domowej – także Misja w Galangue, oddalona o około 20 km jest opuszczona i zrujnowana – od kilkunastu lat cały ten obszar, jest w pod jurysdykcją Padre Angelo i parafii w Chipindo.
Gdy dziewczyny ustalają z miejscowymi władzami, w porozumieniu i z polecenia proboszcza, lokal dla ekipy, chłopaki mijają – co rusz moczeni przelotnym deszczem – kolejne pola potyczek wojennych, zniszczone mosty, ale także całkiem dobrze zagospodarowane karczowiska i duże polany w lasach… Mieszka i gospodaruje tu dużo więcej ludzi niż w okolicach Evale, Mupy, Cuvelai czy nawet Cassingi. Zaczęły się też tereny mniej zdominowane przez partię rządzącą MPLA, jej charakterystyczne czerwono-czarne flagi z żółtymi gwiazdami nie powiewają już samotnie nad wioskami, w których dostrzec można także zielono-czerwono-zielone sztandary UNITA – symbole wschodzącego słońca i koguta na nich mimo wszystko wydają się być przyjaźniejsze od pięcioramiennej, rewolucyjnej gwiazdy… Lata wojny odbiły się piętnem w życiu mieszkańców Angoli, każda ze stron miała już dość niepewnej zawieruchy wojennej, teraz Angolczycy wspólnie starają się poukładać teraźniejszość i przyszłość, bez konfliktów zbrojnych, we współpracy, w spokoju…
Jerry z Norbertem dojechali wczesnym popołudniem, skierowano ich do „rządowego” domku udostępnionego Afryce Nowaka – nie mogą wyjść z podziwu o jakie lokum wystarały się dziewczyny – jest tu i łazienka (bez bieżącej wody oczywiście, ale to i tak luksus!) i stylizowane łóżka, pokój relaksacyjny ze skórzanym kompletem wypoczynkowym, kuchnia… jest nawet „służba”, która dba by nie brakowało wody w zbiornikach w łazience i kuchni…
W domu parafialnym trwają już kulinarno-świąteczne przygotowania (najważniejszy tu jest pierwszy dzień świąt, tradycja kolacji wigilijnej nie jest w Angoli rozpowszechniona) – jest już koza, po chwili bez skóry, zaraz potem w częściach…
Skoro miasteczko zostało nawiedzone przez czwórkę rowerzystów z Europy Środkowej, to nie może się obyć bez odświętnej kolacji. Aga, realizując swoje kulinarne pasje, przeszukała dokładnie sakwy w poszukiwaniu specjałów, a następnie cała ekipa została zaangażowana w wałkowanie, mieszanie i lepienie. Ostateczne menu: barszczyk czerwony z jajkiem, pierogi z nadzieniem z kaszy gryczanej z grzybami i warzywami a na deser kaszka manna o smaku piernika z mango i daktylami.
Kolację przygotowywaliśmy w pośpiechu, i w pewnym momencie okazało się, że brakuje kilku, bardzo ważnych, wręcz niezbędnych jaj. Do sklepiku, z misją zakupu, pobiegli Ewa z Jerrym. Wrócili niestety z niczym, choć prawie sprzedano im perfumy… Loja obsługiwana była przez młodą kobietę, która z powodu braku klientów czas spędzała przed wejściem, na kamieniu – chwilę trwało nim dotarło do niej, że dwójka białych, którzy właśnie weszli do sklepu zamierza coś kupić. Przyglądając się im, obeszła ladę i stanęła nieco w kącie , tak by umożliwić dokładniejsze studiowanie zawartości pustawych półek. Kupić tam można było wiele ciekawych produktów, ale jaj nie było. Czas więc porozmawiać o tym z miłą panią ekspedientką – pomysłów na wyartykułowanie potrzeby było kilka, jednakże z uwagi na brak kompetencji w tym zakresie, powiedzenie: „De me doze ovos de galina por favor” nie wchodziło w rachubę. Jerry kilka razy powtórzył słowo „uvas”, sądząc, że znaczy to po hiszpańsku jajko – myśl była prosta: hiszpański podobny do portugalskiego, powiem po hiszpańsku „jajko” i pani jakoś skojarzy, z tym, że „uvas” po hiszpańsku oznacza winogrona… Ekspedientka podeszła bliżej, jakby zaczęła rozumieć, że ten handel nie będzie prosty, chciała zrozumieć o co klientom chodzi, ale nie mogła… Ewa z całą pewnością obstawiała, że jaja po hiszpańsku to „ojos”, czyli tak naprawdę oczy – Pani przybliża się bardziej, oczy coraz szerzej otwiera. W końcu Jerry, w akcie desperacji – bo bez jaj nie zamierzał wrócić do kuchni – postanowił z panią pobawić się w kalambury, zaczął demonstrować. Wpierw nieśmiało wydał z siebie dźwięki mające kojarzyć się z gdakaniem. Pani to nie przekonało. Dalej zademonstrował moment gdy kura gdacząc się stroszy i trzepocze skrzydłami. Atmosfera w sklepie się zagęściła – pani nerwowo wzrokiem szuka pomocy u innych klientów, tych jednak nie ma… Jerry się nie poddaje i oto odgrywa kolejną scenę z życia kurcząt – wysublimowanym ruchem ręki sięga za siebie i przepięknym gestem mima pokazuje, że wyjął stamtąd delikatny, okrągły przedmiot, który spoczywa teraz w jego uchylonej dłoni. Błysk w oku ekspedientki rodzi nadzieję, że pojęła wreszcie o co chodzi – żywiołowo reaguje mówiąc: „Aaaaaa!! Perfumes!”. Nie, nie perfumy – rowerzyści wychodzą, a jaja ostatecznie załatwia tuż przed kolacją Padre Angelo…
W Chipindo kompletnie brak atmosfery Bożonarodzeniowej – nie ma choinek, ozdób, nie słychać kolęd, nie widzieliśmy żadnego Mikołaja, także w mijanych osadach nie widzieliśmy znanych z Europy kolorowych drzewek, czy choćby ozdób świątecznych – właściwie ostatnie „ślady” świąteczne pamiętamy z Luandy gdzie w miejscowym centrum handlowym zaaranżowana została nawet wioska Świętego Mikołaja. Staraliśmy się więc nucić kolędy, ale fatalni z nas kolędnicy i tak naprawdę dopiero wspólna praca przy wałkowaniu i lepieniu pierogów, a potem wiadomości i telefony z Polski, wznieciły w nas świąteczne uniesienie.
Zasiedliśmy do kolacji z gospodarzem – pierogi bardzo mu smakowały, barszczem jednak nie był już tak zachwycony. Padre Angelo po godzinie nas opuścił by przygotować się do mszy, którą odprawiał wieczorem. Godzinę po zmroku i my opuściliśmy plebanię dołączając do nabożeństwa na świeżym powietrzu. Chłopcy wytrzymali dzielnie całe półtorej godziny, by na koniec – będąc inspiracją do kilkuminutowej przemowy proboszcza – zostać „wywołanymi” do ołtarza – jako wzór wytrwałości w dążeniu do celu 🙂
Tymczasem w naszej luksusowej rezydencji pojawiła się choinka – na gałązce mangowca zawisły ozdoby przytargane przez Ewę, pojawiły się także prezenty. 9 pakuneczków, które nasza Śnieżynka–Malarynka rozdała grzecznym kolarzom. Śmiechu i radości było dużo… Tak oto spędziliśmy wieczór wigilijny w Angoli…
Pierwszy dzień Świąt – zostajemy w Chipndo, Ewa zdecydowanie nie nadaje się do jazdy, silna terapia antymalaryczna wciąż osłabia jej organizm, w dodatku dziś nie ma szans na zorganizowanie jakiegokolwiek transportu, kolejnym argumentem za zostaniem w gościnnej miejscowości jest zaproszenie na świąteczny obiad organizowany przez Ojca Angelo.
Tak wiec spędziliśmy tradycyjny świąteczny leniwy dzień, relaksując się, czytając, jedząc i uzupełniając płyny.
Stół u Padre Angelo był suto zastawiony : koza z grilla, koza duszona, kurczak, potrawka wieprzowa z ziemniakami, ryz, pirau i nawet, budzące duży entuzjazm, frytki. Na deser mango i świeżo pieczone racuchy. Oprócz nas i gospodarza, do obiadu zasiadł drugi ksiądz i duża grupa młodzieży która kręciła się wokół parafii, gotowała i pomagała. Pod koniec uczty przyszli jeszcze zaproszone przez księdza starsze małżeństwo – jedni z najbardziej wiekowych i szanowanych mieszkańców Chipindo. Był toast szampanem – miło i rodzinnie.
Tymczasem czas leci niebłagalnie. Staramy się mimo świąt zorganizować transport do Huambo, niestety wieczorem okazuje się, że mamy marne szanse, bo drogi po ostatnich opadach są nieprzejezdne dla samochodów… Pandre Angelo uruchamia wszystkie swoje kontakty, ale nie ma żadnego potwierdzenia. Wobec tego decydujemy jechać rowerami, w miarę sił Ewy- ksiądz ma nam pokazać właściwą drogę, rozbijemy odcinek do Nowej Lizbony na 4 dni, jeśli będzie trzeba na więcej i jakoś dojedziemy… O 7 rano, w pełnym rynsztunku stawiamy się pod plebanią, a gospodarz wita nas z radością zapraszając na śniadanie i oświadcza, że za godzinkę – mimo wszystko – przyjedzie po nas samochód zorganizowany przez miejscowe władze, który ma bezpiecznie dowieźć nas i sprzęt do Huambo! Jedziemy więc rządową terenówką!
Droga niezwykle malownicza, idealna na rower – choć ogromna wilgoć, ulewy, błoto i strome podjazdy. Przed dojazdem do Huambo – gigantyczne monolity tworzące niepowtarzalny krajobraz. Z jednej strony bardzo żałujemy, że nie widzimy tego wszystkiego z siodełek rowerów, z drugiej zdrowy rozsądek podpowiada, że z malarią nie ma co żartować, czasu na dodatkową rekonwalescencję czy komplikacje pomalaryczne nie mamy! Dojeżdżamy do Huambo po 15tej, z polecenia naszego dobrodzieja z Chipindo udaje nam się „przytulić” w budynku gospodarczym przy Katedrze Miejskiej. Pierwsze odczucia mamy takie jak Nowak w grudniu 1934 roku: „Przygnębiła mię cywilizacja (…) – nie mam po prostu możności ani pracy – ani nawet wywołać filmu. Deszcz leje jak z cebra – potop świata istny, jeszcze do tego brak poczty i ani nadziei, że ją osiągnę w Angoli… ” Ruch miejski, spaliny, śmieci – wyjątkowo przygnębiające miasto, bardzo zniszczonego podczas wojny, ze straszącymi ruinami i elewacjami wyglądającymi jak sita… Huambo podczas wojny było „wyspą” MPLA, wszędzie wokół popierano UNITA – miasto wielokrotnie było atakowane przez partyzantów Savimbiego, którzy nie oszczędzali w środkach by je odbić…
Kazik nocował w Misji za miastem, ale my musimy się jakoś wreszcie skomunikować ze światem, są tu hotele, a w nich podobno dostęp do internetu ! Jest niedziela, drugi dzień świąt, wszystko inne pozamykane. Wieczorem, po kolejnej burzy postanawiamy szukać dostępu do Internetu, niestety, okazuje się, że po długich opadach w całym mieście nie działa m.in. sieć! Co za dziura!!!
Późnym wieczorem, po długiej dyskusji ustalamy, że nie pojedziemy szukać fazendy Zamojskich w Boa Serra – zostawimy to kolejnej ekipie – spróbujemy przetransportować się do Bengueli, odpowiadając tym samym na zaproszenie słynnego PEPINO, który pisał, że byłby to dla niego zaszczyt mogąc wziąć udział w sztafecie! Z Bengueli udamy się wzdłuż wybrzeża do Luandy, sprawdzimy w ten sposób czy Kazik podjął słuszną decyzję rezygnując ze zwiedzenia tej części Angoli…
ach te smaczki..;-) aguś następnym razem robimy „cooking party”.a norbert nie boi się już pilnować dzieciaczków…hurrra;-)!
pozdrowionka od safirowców!
Jerry!!
qué lindas fotos.. AFRICA!! what a trip!! you need to tell me how can I do to get there.. I really would like to visit that place with that fantastic people…
Te abrazo fuerte!!
Saludos desde Querétaro, México.
Mónica
Na tak trudne warunki, jak w Angoli (czy za niedługo w Kongu) – ekipa Afryki Nowaka powinna mieć do dyspozycji telefon satelitarny.
…kasza manna o smaku piernika z mango i daktylami, brzmi rewelacyjnie, jak egzotyczny klasyk kolacji wigilijnej. Jak dodamy do tego afrykaziki i bananowe ciasto Asi Kardasińskiej, to mamy niezły zestaw deserów.