Bongor
6o km asfaltu, nawet w lekkim deszczu, to czysta przyjemność. Bongor to dość duża miejscowość, siedziba regionu, czyli województwa. Już na samym wjeździe do miasta lokalizujemy całkiem zachęcającą auberge, czyli hotelik/pensjonat, dogadujemy cenę i jedziemy do miasta się rozejrzeć. Tam przechwytują nas oficerowie żandarmerii, czekamy na ich podwórku na przyjazd policjanta, który ma obowiązek nas spisać. W oczekiwaniu snuję dla nich gawędę o Nowaku, który właśnie w Bongor wynajął pirogę, na którą załadował swój rower i popłynął kilkadziesiąt km w górę rzeki do krainy Mouzgoum. Tam właśnie wykonał zdjęcia niezwykłych domów-granatów, czy domów-cygar, jak je nazywał. Pocztówki z nimi mają wzięcie.
– Proszę, oto wasze paszporty, miasto Bongor jest do waszej dyspozycji! – z uśmiechem zakomunikował nam oficer policji. Zatem ruszamy. Najpierw z powrotem do oberży, potem, już po zmierzchu, do centrum, coś zjeść. Trafiliśmy na weekend, w kilku barach po drodze trwa lokalna „gorączka sobotniej nocy”, ale poza napojami nic do jedzenia tam nie dostaniemy. Docieramy w końcu do marche, czyli na gwarny targ przy dworcu autobusowym. W takich miejscach zawsze można liczyć na ciepłą strawę. Właściciele poszczególnych lokali/stoisk niemal wyrywają nas sobie.
– Nie, kurczaków nie chcemy, koziny z grilla też nie. Czy macie ryby?
– Nie, to nie sezon na ryby, zapraszamy na mięso!
Idziemy dalej, stoiska z jedzeniem ciągną się jeszcze kawałek. Opłaciło się, trafiamy na naszą ulubioną capitaine z grilla. Krótkie negocjacje cenowe i siadamy. Krótkie, bo w Czadzie ceny są stałe, nasz kolor skóry nie prowokuje sprzedawców do zawyżania cen towarów. To zaskakujące i jakże miłe zarazem. Nie wiem, na ile wynika to ze szczególnej uczciwości Czadyjczyków, a na ile z braku turystów. Tak, turystów tu w zasadzie nie ma, przynajmniej my nie spotkaliśmy. W oberży też jeszcze nie mieli, przynajmniej białych. Gośćmi są tu najczęściej kupcy arabscy. Jesteście turystami? – zagadują nas Czadyjczycy na trasie, a gdy potwierdzamy, kiwają głowami z zadowoleniem, a wyraz ich twarzy maluje myśl: „ach, więc to tak wygląda turysta”.
W poszukiwaniu łodzi
Nasz plan pobytu w Bongor jest prosty: spędzić jedną noc, wyprać się, wysuszyć, najeść, a następnie wynająć łódź i popłynąć wraz z rowerami i bagażami do krainy Mouzgoum. Nazajutrz, po obiedzie, ruszamy w kierunku przystani o nazwie Bac. Jest to zarazem granica, wystarczy przepłynąć promem na drugą stronę rzeki i znajdziemy się w Kamerunie. 200 metrów przed przystanią, w otoczeniu drzew znajduje się posterunek policji. W końcu to granica. Meldujemy się grzecznie, a następnie dobijamy targu z lokalnym przewoźnikiem na wynajęcie łodzi motorowej do stolicy Mouzgoum – Katoa, odległej o 85 km stąd. Ustalamy cenę na 100 000 CFA (ok. 660 zł), brak możliwości targowania. Każe nam czekać na posterunku, a sam jedzie zatankować łódź (chyba, bo mówi bardzo niewyraźnie). Po godzinie wraca, jedziemy za nim na przystań. Tam okazuje się, że właścicielem łodzi jest kto inny, a prawdziwa cena to 150 000 CFA. Rozsierdziło to nas bardzo, pierwszy raz ktoś w Czadzie tak z nami pogrywa. Rezygnujemy dla zasady, nie robi to jednak najmniejszego wrażenia na właścicielu łodzi, żegnamy się grzecznie i odjeżdżamy. Decydujemy, że pojedziemy kawałek rowerami drogą wzdłuż brzegu, a łódź wynajmiemy nieco dalej.
Ruszamy, ale zaczyna kropić, a jest już po 17.00. To zły pomysł, zawracamy po kilku km i decydujemy się spędzić noc przy posterunku policji. Z drugiej strony Logone kusi nas żywa muzyka dochodząca z kameruńskiego baru, może uda się nam wyskoczyć tam na piwko? Pewnie, że tak. Nasz niedoszły pośrednik służy transportem, stara się zadośćuczynić uprzednią wpadkę, a Kameruński żołnierz na drugim brzegu nawet do nas nie podszedł. Miło jest posiedzieć przy chłodnym „Castel” patrząc w leniwą toń Logone…
Wracamy na posterunek już o zmroku. Mijają nas ostatnie motocykle obładowane kanistrami. Ich kierowcy to tzw. mrówki, przewożą tańszą benzynę z Kamerunu. Prawdopodobnie już niedługo, bowiem Czad będzie miał swoją. Tak. Od 2003 roku wydobywana jest ropa naftowa w okolicy Doba. Jednak kraj importuje benzynę, a jej cena jest na poziomie 1 Euro. Ale to ma się wkrótce zmienić, gdyż 2 tygodnie temu zaczęła pracować pierwsza w Czadzie rafineria, zbudowana przez Chińczyków. Ludzie nam mówią, że cena benzyny może spaść nawet o 1/3. Być może motocykle z kanistrami pojadą w drugą stronę.
Niewątpliwie jest to bardzo dobry okres dla tego kraju. O Czadzie mówiło się do tej pory o jako jednym z najbiedniejszych krajów świata. Zdaje się, że to się zaczyna zmieniać. Sprzyja temu także klimat polityczny. Obecny prezydent – Idris Deby, przejął władzę w wyniku puczu wojskowego w 1990, obalając pewnego tyrana. Jego rządy tylko w teorii są demokratyczne [Oficjalnie Czad to republika demokratyczna, z systemem prezydenckim. Ma parlament, ale zdecydowana większość deputowanych to ludzie prezydenta. W lutym b.r. odbyły się wybory prezydenckie. Prawdopodobnie sfałszowane, ale zarówno dla światowej opinii publicznej, jak i dla Czadyjczyków to ważne wydarzenie], ale w ostatnich latach społeczność międzynarodowa zmusiła go do racjonalnego rozporządzania pieniędzmi pochodzącymi z eksportu ropy i inwestowania w rozwój państwa. Dodatkowo, przed dwoma laty nastąpiło porozumienie z Sudanem w sprawie niewspierania rebelii przeciwko sobie. Od tego czasu panuje w Czadzie spokój. Pewna Francuzka z organizacji pomocowej, którą spotkaliśmy w Sarh powiedziała nam, że jeszcze dwa lata temu nawet nie pomyślałaby, żeby wyjść wieczorem do miasta. Teraz jest inaczej, spokojniej.
Rejs
Nazajutrz pobudka jak co dzień – o 5.00. Ruszamy o wschodzie słońca pełni obaw co do stanu drogi, która nas czeka. Na szczęście ta okazuje się niezła i dość szybko posuwamy się naprzód, szlakiem, którym Kazik wracał rowerem z Mouzgoum [dowiadujemy się, że Mouzgum nie jest miejscowością, jak pierwotnie przypuszczaliśmy, ale nazwą obszaru]. Jeszcze przed południem docieramy do małej wioski z szeroką plażą. Nad wodą plażuje kilku lokalnych chłopaków, podchodzimy, są skłonni przewieźć nas dwoma małymi pirogami do Katoa za… 10 000 CFA! Godzimy się natychmiast, a już za godzinę Brennabory z sakwami i oczywiście wraz z nami lądują na pokładach dwóch bliźniaczych jednostek napędzanych siłą hebanowych muskułów i wiosła. Jest i nabierka do wylewania wody, tak więc ruszamy w rejs!
Relacja Kasi:
Z wizytą w Katoa
Oczywiście kolejna nadzieja na zobaczenie hipopotama. Płyniemy. Przyznam, że widziałam pirogi w akcji i wyglądały na trzymające się mocno w pionie. Poza tym wioślarze byli silnymi, młodymi mężczyznami. Pomimo to trzymałam się przez pierwsze minuty kurczowo burty. Później rozluźnienie. Rozmowy z ludźmi z brzegu. Nasi wioślarze zachęcali nas wręcz do robienia zdjęć, a rybacy specjalnie dla nas rzucali sieci w stronę obiektywu. Nagle pada długo oczekiwane hasło: HIPOPOTAM! Widzimy uszy, ale Dominik i Andrzej zrobili mnóstwo zdjęć. Później zobaczyliśmy też pysk i grzbiet. Nad Iro się nie udało, tu przypłynęło samo. Czasami warto poczekać. Już nie raz coś, co pierwotnie wydawało się być nieudaną sytuacją, okazywało się sukcesem.
Nie dopłynęliśmy do samego miasta Katoa, gdyż rzeka stawała się kameruńska – nie mieliśmy wiz, a wioślarze prawa wpływu. Krótka wyboista droga zaprowadziła nas to suprefektury. Katoa sprawia wrażenie iście europejskie – jeśli chodzi o zabudowania. Domy otoczone murami, uliczki, uporządkowanie. Dużo przestrzeni dla mieszkańców. Niby są blisko siebie, ale jest powietrze do oddechu. We wsiach na południu Czadu wsie przedstawiały – dla nas – chaotyczny obraz. Tu odpoczynek estetyczny.
Pierwsze spotkanie z poważnym, mruczącym żandarmem (ciekawy sposób porozumiewania tutejszych ludzi – mruczenie. Kiedy mówimy – słuchają, wydając dźwięki mmm…, mhm…, a… Robią to zarówno dorośli jak i dzieci. Aktywne słuchanie? Brzmi intrygująco.), który zawiadomił suprefekta. Dominik od razu wprowadza w temat. Pokazuje mapę, fotografie, artykuły. Po chwili zrobi to jeszcze raz, już przy współudziale uśmiechniętego żandarma. Okazuje się tu być od września, a nasz gospodarz – suprefekt od 2 miesięcy. To stanowiska kadencyjne, a urzędnicy nigdy nie wiedzą w jakim miejscu w tym wielkim kraju przyjdzie im pracować. Teoretycznie niewiele wiedzą, ale widzieli domy – granaty w dwóch miejscach: na drugim brzegu Logone – w Kamerunie oraz w Guelengdeng (prefektura), jako domy – pomniki. Od razu jedziemy obejrzeć kameruńskie. Są. Zdjęcia będziemy robić następnego dnia. Wracamy do suprefekta, w którego domu będziemy gościć. Po drodze kupujemy ryby i pączki (te ostatnie są stałym elementem naszej diety). Przed nami przemiły wieczór. Rozmawiamy. O Polsce, o Czadzie, o możliwościach naszych państw. Porównujemy je pod względem braku wolności i jej odzyskania (tematy historyczne), pracy, organizacji, naszych czadyjskich doświadczeniach i ich (z racji zmian miejsc pracy). Pada również pytanie, czy jest możliwość wysłania grupy tutejszych kobiet do Polski, aby się czegoś nauczyły. My jesteśmy zdecydowanie za opcją odwrotną: wysłanie grupy kobiet polskich, aby tu nauczyły się niezwykłego przyrządzania ryby, bowiem oprócz naszej kolacji (którą nie chcieli się częstować – „bo zapłaciliście za nią”) dostajemy przepysznie przyrządzony ryż z rybą.
Objadam się niemiłosiernie, ale nie żałuję. Na śniadanie zjemy takie samo danie, ale już zdecydowałam się na mniejszą porcją – ku radości mojego ciała. Co jak co, ale nie głodujemy tu. Ba, nawet nasze jedzenie jest dość zróżnicowane (przyprawy, warzywa, ryż, makaron, mięso, jajka, orzeszki, ciasteczka z Nigerii, ale również pączki, pączki, pączki… i niezwykle słodka herbata, kawa, mleko z proszku).
Śpimy w pomieszczeniu w wizerunkami domów Masa (czyli domów granatów). Choć Nowak pisał o plenieniu Banana, wiemy już, że tak nie możemy mówić. Dla nas to domy Masa.
Rano spełniamy formalności: spisanie paszportów, zapowiedzenie nas w prefekturze i wpisanie się do pamiątkowej księgi. Zostajemy zaszczyceni również przyjęciem nas przez szefa kantonu. Ten ostatni to funkcja tradycyjna. Sprawowana jest dożywotnio. Jeśli suprefekt chce coś załatwić (a teoretycznie jest władzą państwową – wyższą) spotyka się z szefem kantonu, a ten rozmawia z przedstawicielami wsi, bo ci mają do niego szacunek i zaufanie. Nasze spotkanie z nim robi na mnie wielkie wrażenie.
Spotykamy się w jego pałacu. Jako obcokrajowcy mamy prawo wejść w butach. Pozostali zostawiają je przed pałacem. Na matę wchodzimy już boso i siadamy na przygotowanych dla nas krzesłach (siedzi również szef kantonu i suprefekt), reszta mężczyzn na ziemi. Krótkie przedstawienie nas przez suprefekta, który wydaje się być podekscytowany tym spotkaniem nie mniej niż my. Opowieść o Nowaku, o nas, o naszej podróży, o Polsce i… jej zwyczajach ślubnych (byli bardzo zainteresowani kto płaci za wesele). Szef kantonu jest przemiłym starszym człowiekiem o niezwykle spokojnym, łagodnym spojrzeniu. Wielkość bije od niego. Jest ubrany w tradycyjny strój: długą szatę i walcowata czapeczkę. Po naszych opowieściach pokazuje nam swój pokój, a w nim: grafiki, szablę, włócznię i magiczną szkatułkę-amulet. Tłumaczy nam, że jak ją nosi nic mu się nie stanie, nikt nie może mu zrobić krzywdy. Żegnamy się, aby wyruszyć do Guelengdeng.
Przez mokradła
Drogi na mapie nie ma, ale mieszkańcy mówią, ze jest. Ufamy im. I jest to jedna z najcięższych naszych dróg. Początkowo teren bardzo suchy, ale pomimo to na drodze są wielkie kałuże, które omijamy łukami. Jedziemy po drodze, stworzoną przez bydło, idące po mokrej ziemi, którą bardzo wysuszyło słońce. To co napisałam brzmi karkołomnie, ale jedzie się tak samo. Ciągłe drgawki, wpadanie w dziury, drętwienie rąk. Po drodze potykamy idącego w tym samym kierunku człowieka, pijącego wodę z kałuży. Wielka przestrzeń. Dla mnie to dobrze, bo wiem, że jak dojedziemy to widocznych drzew to będzie przerwa. Takie punkty mnie motywują. Jak widzę cel jest łatwiej. Dojeżdżamy. Gigantyczny wysiłek (temperatura porównywalna do tej nad jeziorem Iro, kiedy mieliśmy wrażenie, że jedziemy przy płonącym palniku z gazem). Drzewa, kilka domów, pączki z miodem. I w drogę. Przygotowujemy się na prowadzenie rowerów, ale droga robi się coraz lepsza. Prawdopodobnie nie była rewelacyjna, ale dla nas przez kontrast wydawała się prawie autostradą. Dłuższy odpoczynek w cieniu wielkiego drzewa. Musimy zmienić dętki, ale jesteśmy zadowoleni z drogi. I nagle… mija nas ten sam mężczyzna. Jesteśmy w szoku. Zrzucamy to na karb jego przyzwyczajenia i dostosowania (miło jest tak czasem „zrzucić” na coś lub kogoś winę; notabene jak mi się ciężko jedzie bardzo dokładnie sprawdzam rower, bo może jadę na hamulcu lub mam flaka – „niestety” tak było tylko raz…). Jedziemy dalej. Suchy, pusty teren zamienia się w zagęszczony i bagnisty. I to jest moja słaba strona. Jak Ulla staje odruchowo przed szczekającym psem, ja staję jak oniemiała przed wielką kałużą. Ale jedziemy. Nagle droga znika. Tradycyjnie „na azymut!”. Przed nami: akacje, błoto, mokradała. Pchamy rowery. Czasem nawołujemy siebie, bo ktoś popchał szybciej, a ktoś zakopał się za bardzo i tracimy ze sobą kontakt wzrokowy. Cały czas szukamy drogi. Po kilku godzinach wjeżdżamy na czyjeś pole. To dobry znak, bo zapytamy o drogę. Jest. Jedziemy. Droga znika. Ratuje nas zbliżający się do nas dźwięk jadącego motoru, liczymy, że zbliża się do nas. Po chwili oddala się i cichnie. Jeeeeeeeeeej… Po naszych doświadczeniach wiemy już, że warto zrobić zwiad. Robi to Andrzej i znajduje drogę. Jedziemy. Wieś. Studnia. Woda. Pijemy mnóstwo. Myjemy nogi. Wskazują nam drogę. I dalej! Po przejechaniu kawałka słyszymy, jak jedzie za nami motor. Nie ta droga. Mamy jechać za nim. Przyznam, że bardzo wątpię czy odnaleźliśmy tą drogę. Jechaliśmy przez ścieżynę, potem łąkę bez ścieżki, kilka skrętów i jesteśmy na drodze. Wylewnie dziękujemy. Zależy nam na tym, aby jak najszybciej dotrzeć do miasta, bo czasu mamy coraz mniej, a jeszcze przed nami odcinek pustynny. Jedziemy szybko, Naprawdę. Czołówki na czole, motywacja silna. Zatrzymuje nas po kilkunastu kilometrach ciemność i znowu mokre podłoże. Decydujemy się na rozłożenie obozu.
Na audiencji u prefekta Guelendeng
Kolejny dzień. Droga coraz lepsza, nastroje również. Dojeżdżamy. Pierwsze kroki kierujemy na policję. Rejestracja. I spotykamy się tu pierwszy raz z maksymalną opieką nad białym. Fakt, mieliśmy ochotę na omlety (czasami miasta rozpieszczały nas, zresztą Ulla nie je mięsa, a wszyscy lubią jajka). Szukamy intensywnie. Na policji pytamy o nie również. Nie to, aby nam zrobili, ale może wiedzą, gdzie kupimy. Po chwili otrzymujemy informację, że tam gdzie ich nie było, zaraz pracownik pojedzie na targ, kupi jajka i zrobi nam. Niezręczność. Radość. Dziwność. Ach! Sprzeczne emocje, ale omlety mamy. Dajemy napiwek, to naprawdę niezwykła uprzejmość z ich strony. Przynajmniej mamy nadzieję, że o nią chodzi.
Z racji tego, że zostaliśmy już zapowiedzeni u prefekta, jedziemy do niego. Czekamy godzinę, bo właśnie wraca z rodziną z dwutygodniowej nieobecności poza domem. Spotkanie trwa ok. 20 min. Drugi raz z ważnym urzędnikiem. Tym razem dosyć oficjalnie, choć wcześniejsza rozmowa z jego sekretarzem skutkuje tym, że otrzymujemy namiary na człowieka z Mao z informacją o wielbłądach.
Mokra noc
Tego dnia przejeżdżamy 96km. Wiatr wiał gdzie chciał, na szczęście czasem nam pomagał. Jedziemy szybko i z krótkimi odpoczynkami. Da to o sobie znać wieczorem, ale naprawdę się śpieszymy. Niebo zmieniało się i mieniło dziwnymi kolorami. Było już szaro i nagła jasność. Różowe (wielki skrót, ale opis ponad moje możliwości) niebo. Szukamy miejsca. Dominik: NAD RZEKĘ. Przyznam, że uginają się mi kolana, kiedy to słyszę. Zawsze nam rzeką mamy jakieś stresujące akcje pogodowe. Miejscowy prowadzi nas w stronę rzeki. Wiatr coraz silniejszy, błyska. Szybka decyzja: nie dochodzimy do rzeki, zostajemy na wzniesieniu. Kolację przerywa nam gwałtowny wiatr, aby za kilkanaście minut ucichnąć. Kolacja gotowa. Piękne niebo. Jak w kinie obserwujemy burzę z bezpiecznego miejsca. Za kilka godzin bardzo jej doświadczymy. Tym razem mieliśmy mokre sakwy i wnętrza namiotów. Ale co nas nie zabije to wzmocni. A skoro piszę – wzmocniło.
I dziś. Jesteśmy w N’djamenie. Tu kończy się nasz etap rowerowy. Przejechaliśmy 1275 km (19 dni rowerowych).
Suszenie, pranie, suszenie. A jutro szukamy transportu na pustynię, do Mao.
Dzięki za kolejny etap wyprawy! A teraz czekam aż też razem :))) pojedziemy do Mao;))