Poszły konie po betonie…
Środa, godzina 9.00. W Afryce pierwszy dzień wiosny. Sakwy spakowane, twarze nasmarowane, rękawice na dłoniach – czas ruszać!
Ważny punkt naszego pobytu w Joburgu – Deutsche Schule szkoła, którą w czasie swojej podróży odwiedził Kazimierz Nowak. Na wejściu zostaliśmy wylegitymowani przez ochronę szkoły. Ochoczo opowiedzieliśmy im co nas sprowadza w ów miejsce, po czym pomknęliśmy do środka. Najpierw sekretariat, potem gabinet dyrektora. A na koniec przemiła Pani z biblioteki (okazało się, że pracuje ona w szkole od lat 60- tych). Spędziliśmy z nią około godziny opowiadając o Kazimierzu, jego wyprawie, naszej ekspedycji jego śladami. Niestety, okazało się, że szkoła, którą odwiedził Kazimierz została całkowicie zburzona w latach 60 – tych, a w związku z tym nie zachowało się nic co mogłoby stanowić dowód jego obecność .
Przez miasto pilotuje nas pan Jan Kopeć, wieloletni pracownik polskiej telewizji, a z zamiłowania fotograf. Za jego też namową (nie wiedząc do końca w co się pakujemy) cali obładowani, udaliśmy się na jedno z wyższych wzniesień Johannesburga, z którego rozciąga się widok na panoramę miasta. Miejsce mało atrakcyjne, pierwsze skojarzenie “górka śmieciowa”. Ale po kilku minutach odkryliśmy, że ma ono w sobie coś magicznego. Z każdej strony dochodziły nas modlitwy, śpiewy. Wkoło siedzieli modlący się samotnie, czy grupkami ludzie. Pierwsze zdjęcia, pierwsze rozdane numery, nawiązane znajomości. Nadal podpisujemy się pod stwierdzeniem, że mieszkańcy Johannesburga to cudowni ludzie. A więc dalej zakrzyknęliśmy i skierowaliśmy się do granic miasta, zatrzymując się tylko raz przy statule ojca Burów. W tym miejscu pożegnaliśmy się z naszym ”dobrym duchem” panem Janem i już samodzielnie udaliśmy się w kierunku Vanderbijpark.
Jechaliśmy sobie jak gdyby nigdy nic, gdy nagle przyłączyli się do nas panowie z tutejszej służby drogowej, którzy widząc nas objuczonych postanowili, że pomogą nam w przeprawie przez Joburg. Tym samym pilotowali nas przez kolejnych kilka kilometrów. Wszystko szło idealnie. Jedziemy, ogromne skrzyżowanie, szybki skręt w prawo, wiatr we włosy, 50 km/h na licznikach i szaleńcza jazda z ogromnego wzniesienia w dół. A na dole przykra niespodzianka. Okazało się, pojechaliśmy w to “złe prawo”. Nasze miny – bezcenne. Zrobiliśmy nawrót i tym sposobem pokonaliśmy kolejne tego dnia wzniesienie. Szybko złapaliśmy właściwy kierunek. Teraz już cały czas prosto. Jechaliśmy w górę i dół. Około 15km przed miejscem noclegowym, poboczem zaczęła biec za nami grupka dziewcząt. Pokrzykiwały i machały rękoma. Patrzyliśmy na nie podejrzliwie. Okazało się jednak, że chciały po prostu dostać autograf od rowerzystów, których właśnie spotkały. Ewa z Dominikiem pojechali przodem, a Eliza tradycyjnie zaznajamiała się z miejscowymi. W tym samym miejscu spotkała nas miła niespodzianka. Kolejna grupa Polaków, w trosce o nas wyjechała nam na przeciw. Pierwszy nocleg – Vanderbijpark. Miejsce zupełnie inne niż Johannesburg. W pośpiechu porzuciliśmy sakwy i rowery. Tak jak staliśmy pobiegliśmy na spotkanie z czekającą już na nas tutejszą Polonią.
Było cudnie! Cudowni ludzie, cudowne chwile, no i najcudowniejsze na świecie pączki! Niestety nasze organizmy mówiły stanowczo – spać. Jeszcze chwilka na pamiątkowe zdjęcia, opowieści o Kaziku, czułe pożegnanie i siup do łóżeczek.
Biednemu wiatr w oczy…
Po dobrze przespanej nocy i sytym śniadaniu ruszyliśmy dalej. Za cel obraliśmy Potchefstroom. Uśmiechnięci od ucha do ucha pokonaliśmy pierwsze 20 wzniesień. Niestety nasz entuzjazm skutecznie ostudził silny wiatr, wiejący nam prosto w twarz. Kolejne 60 km to już nie jazda , ale walka z każdą kolejna górką i coraz silniejszym wiatrem. Okazało się jednak, że to nie koniec niespodzianek tego dnia. Po około 20 km odebraliśmy telefon, że w Brennaborze Sławka pękła przerzutka. To całkowicie wybiło nas z rytmu. Szybka decyzja. Dzielimy się na obozy. Ewa i Sławek walczą z usterką, a tymczasem Eliza i Dominik jadą przodem zabezpieczając miejsce na kolejny nocleg. Niestety nie był to chyba dzień Sławka, po przejechaniu kilku kolejnych kilometrów, miał bliskie spotkanie z droga asfaltową. HA! Wiatr poradził sobie nawet z takim twardzielem. Szybka diagnoza: na szczęście tylko stłuczony łokieć i kolejna szybka decyzja – Ewa ruszyła w samotny pościg za pierwszą ekipą. To nie wróżyło nic dobrego, tym bardziej, że coraz realniejsza stawała się wizja nocy spędzonej na pustkowiu. Gdzie okiem nie sięgnąć żadnej cywilizacji. Z uporem pokonywaliśmy wzniesienie za wzniesieniem, mając cichą nadzieję, że każde z nich będzie tym ostatnim. A tymczasem słońce paliło, wiatr wiał, a woda z gibr już prawie wypita. Z lekką obawą obserwowaliśmy słońce, które było coraz niżej i niżej. Mijały godziny, a tu ciągle nic. Jednak Kazimierz jak zawsze na posterunku. Zapadła noc. Zrobiło się zupełnie ciemno. Pierwsza noc pod gołym niebem w Afryce. Piękne są te Afrykańskie noce … ale zimne. Po drodze spotkaliśmy Davida z rodziną, który zaproponował nam nocleg u siebie. Potchefstroom wygląda naprawdę imponująco nocą. Ostatkiem sił udaliśmy się jeszcze do sklepu w poszukiwaniu pożywienia, Eliza powstrzymując opadającą głowę opowiedziała gospodarzom, o naszej wyprawie i Kazimierzu. Potem szybki prysznic na obolałe mięśnie i nareszcie spać.
Show must go on …
Nie poddajemy się. Godzina 6:00 pobudka, razem z nami obudziła się myśl o dniu wczorajszym, a z nią ciekawość – czy będzie powtórka? David, który okazał się zapalonym cyklistą, rozwiał nasze czarne myśli – wiatru nie będzie. Podniesieni na duchu, po mega pożywnym śniadanku: jajecznica, bekon, tosty (David dobrze wiedział czego nam potrzeba). Wyposażeni w dodatkowe bidony, odżywki i odblaski. Tym razem na totalnym luzie. Mimo wzniesień, droga okazała się dla nas łaskawa. Pomknęliśmy jak strzały. A ludzie przyjaźnie pozdrawiający nas po drodze, dodali sił na trasie. Wielkie dzięki dla Pana, który po drodze zatrzymał się i wręczył każdemu z nas butelkę schłodzonego piwa (czego można chcieć więcej).
W Klerksdorp w umówionym miejscu czekali już nasi kolejni przyjaciele, rodzina burska, która niczym królów gościła nas w swoim domu. Przy tradycyjnej kolacji gospodarz domu odmówił modlitwę w intencji naszej podróży.
Afryka jak widać wciąż nas zaskakuje….
I tym razem nie możemy nie podziękować wszystkim, którzy pomogli nam w naszej wyprawie.
Super foty! Tak trzymać 🙂
Hej Domin
Widzę pogoda super na rowerek, szerokości i pozdrowienia.
Aaaa i połamania kółek.
Zdjęcia ok czym wiecej tym lepiej.Trzymam kciuki za udaną i bezproblemową wyprawe. Pozdrowienia dla całej ekipy.
Pozdrowionka, trzymaj się Dominik z ekipom. Trzymam kciuki!!!
Eliza,Ewa,Dominik AND Slawek are great ambasadors for your land.My prayers are with them.We love you.René and Riaana Smith Christiana South Africa
O Mówisz i masz Dziękuję 🙂 Tak trzymać ekipo!
Więcej zdjęć ja chcieć 🙂 Trzymam kciuki za Was-Dominik udany debiut medialny-wielka kariera przed Tobą! Powodzenia
O!