Dzień 320, niedziela, 19 września
Kolejny dzień przywitał nas deszczowymi chmurami. Szybko zwinęliśmy namioty, czekała nas trudna, ale jakże piękna przeprawa – Wielki Zwartberg, czyli Góry Czarne, o których pisał Nowak: „bezludne zupełnie, nagie prawie…”
Tym razem, nie odważę się opisać za wszystkich, co wspólnie zobaczyliśmy i przeżyliśmy 18. dnia naszej podróży. Czym dla każdego z nas był ten dzień? Zobaczcie sami!
Dominik Fonrobert: Kolejny dzień – okolice Prince Albert, a dokładnie dolina Buszmenów. Noc minęła spokojnie, namiot w namiot z ekipą motocyklistów z Cape Town. Wieczorem kilka wspólnych łyków mleka i nawet nie było tak zimno w namiocie:). Pierwsze 300 metrów i pęka pierwszy łańcuch. No nic – Sławko miał pecha, to mogło przytrafić się każdemu. Każdy z nas wie, że nie będzie lekko, wszyscy już nastawiliśmy się na duży wysiłek. Wymiana słabego ogniwa i lecimy dalej. Z każdym metrem bliżej szczytów – a z daleka nie wydawały się takie wielkie. Po pierwszym kilometrze nie dało się już jechać, trzeba było zejść z Brennaborka i pchać go pionowo w górę. No i stało się, 1300 km bez gumy, a tu nagle jakby mi ktoś podczepił jeszcze dwie przyczepy. Jest pierwszy kapeć. Tylko czemu teraz, skoro przed pięcioma minutami rower techniczny pojechał autem z jakimiś farmerami na szczyt?! Ale nie ma się czym łamać, mogłem poprzebijać wszystkie opony:). Jeszcze tylko 14 km na szczyt, dam radę, koszulka w sakwę, dwa duże łyki wody i do boju. Po 4 godzinach szczyt zdobyty, a droga na dół to tylko 21 minut i oczom moim ukazał się inny świat – wszędzie zielono.
Ewa Czyżewska: Nikt nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo. Po pięknie zapowiadającym się poranku przyszła pora na zmierzenie się z Swartbergiem. Uśmiechy od ucha do ucha i na start. Po paru metrach jednak – falstart. Łańcuch Sławka nie wytrzymał napięcia:). Nie powiem, w nas też się zagotowało. Bywa. Gotowi na kolejny start i jedzie się jak po grudzie (bo droga szutrowa). Mijający nas ludzie dodają otuchy – uważają nas za bohaterów. Miło się robi na sercu, choć wciąż nie do końca wiedzieliśmy, co nas czeka – tam w górze. Choć droga szutrowa wydawała się „flat” – spojrzenie w tył pokazywało całkiem niezłą serpentynę. Palące słońce, które zmuszało do zrzucenia ubrań (no może nie wszystkich:)). Ale warto było wylać te hektolitry potu, warto było stawiać krok za kroczkiem z mozołem pchając rower na „Nowaka”, warto było wymamrotać pod nosem wszystkie możliwe przekleństwa na drogę, na kurz, ból i wszelkie inne. Na szczycie czekała nagroda. Niesamowite widoki i ta maleńka duma, że się udało (mi samej i naszej ekipie). O Happy Day! 🙂
Kazimierz Nowak: (…) oczarowała mnie dzika górska przyroda – taka przepiękna – że naprawdę trudno ją określić. Wokół spiętrzone nagie szczyty skał niebotycznych – a dołem płynie strumień górski – najchętniej spędziłbym tu lata całe – tak pięknie – tak przytulnie – tak rozkosznie (…). Niedziela dziś – taka cudowna – cicha na tle romantycznych bezludnych gór. Ale nie chce mi się iść ani jechać – dobrze mi w tych górach (…). Tu tak modlitewnie cicho, tak przytulnie (…). Słońce słało ostatnie promienie, gdy osiągnąłem szczyty. Widać było na północ całe olbrzymie Karroo. Byłem pewien, że za chwilę ujrzę niedaleko ocean Indyjski – i z ciekawością dziecka wyglądałem statecznego szczytu – ale nie! Widok jak z aeroplanu – przecudowny – potężny. Tuż prawie przede mną małe – maleńkie niby główka od zapałki domki farmerów – obok, których rozlegały się szmaragdowe kobierce ogródków i rude płachty zaoranej ziemi. A dalej jak oko sięga góry i góry – zielone – potem spowite mgłą błękitnawą – a w końcu czarne. Podziwiając ten cud krajobraz górskiego wyzłacanego ostatnim blaskiem tonącego słońca, zacząłem schodzić w dół – bo o jeździe nie ma mowy. Droga biegnie tak ostro w dół – utrzymać trudno rower – hamowany ciałem ciężarem mego ciała. Roślinność nagle się zmieniła – zielono! Ostatecznie zjechałem – względnie zszedłem z tych wysokich, pięknych i dzikich gór – zwanych Groot Zwartberg – czyli Duże Czarne Góry – ale teren i nadal silnie górzysty – choć dużo z górki. Poruszałem się jarem. Po obu stronach piękne domki – schludne pastwiska.
Sławek Ciołczyk: Kolejny dzień zmagań po bezdrożach RPA zaczął się wyjątkowo dobrze. Po 100 metrach (!!!) pękł łańcuch w mym Brennaborze. Kazik na pewno czuwał i pozwolił tylko na pękniecie łańcucha :). Szybka naprawa (czytaj: wymiana) i pedałujemy dalej. Po kilku minutach mijamy tablicę informująca o ilości kilometrów do miejscowości Oudtshoorn. Można drogą asfaltową – ponad 100 km, albo na skróty przez przełęcz górską – 67 km. Wybieramy drogę na skróty (to oczywiste – Kazik nią jechał), która szybko okazuje się drogą przez mękę. Ponad 12-kilometrowy podjazd, który kosztuje mnie kolejną naprawę łańcucha – w tętnicach szybciej bije krew, ogólnie nerw, dobrze, że te widoki wszystko rekompensowały. Liczymy do dziesięciu, naprawiamy i jedziemy, a raczej idziemy dalej. Łał! Poziom! Wsiadamy i próbujemy podjechać. Dziwny odgłos w tylnim kole znów nie wróży dobrze, to tylko koniec przerzutek i znów popychanie – Brennabora, przyczepki, i tak następne 20 minut. Wtem w oddali słychać nadjeżdżający i spowalniający znajomy warkot silnika. Samochód staje i pada pytanie „It’s ok?”. Zalany potem, z brudnymi po wymianie łańcucha rękoma i odpowiednim grymasem na twarzy, odpowiadając „It’s ok”, nie brzmiałem zbyt wiarygodnie. Strach przed kolejnym pękniętym łańcuchem dał o sobie znać i bez większych protestów patrzyłem jak dwóch panów z owego pikapa wrzuca mój rowerek na pakę. W ten sposób zaoszczędziłem popychania go pod górkę ok. 7 km. Mijając resztę ekipy, zaproponowałem im darmową podwózkę. Odmówili. W zamian odwdzięczyłem się fotkami z wyżej położonej części drogi:). Po ok. półtorej godziny czekania w przydrożnym barze na resztę załogi, ruszyliśmy całą czwórką, by po 30 minutach osiągnąć Die Top. Przepiękne widoki i to, co większość rowerzystów lubi – droga w dół, przez liczne serpentyny i ostre zakręty. Chwila i jesteśmy już na dole. Nie wierzymy własny oczom: zielone drzewa, pastwiska, jakbyśmy zjeżdżając z górki, przejechali jedną porę roku. To tu narodził się Tolkien i jego pomysł na Władcę Pierścieni, nic dziwnego – kraina jak z baśni, zupełnie inna niż ta, do której zdążyliśmy się przyzwyczaić przez wcześniejsze 1200 km.
Eliza Czyżewska: Zaczęło się niesamowicie, po przejechaniu przez Wielkie Karoo, wjechaliśmy do zupełnie innego świata. Tego się nie da opisać, te góry trzeba zobaczyć. Szło nam dość niesamowicie, do czasu, rzecz jasna. Po zaledwie trzech kilometrach radosnego pedałowania szlakiem, zaczęło się robić coraz i coraz to bardziej stromo. Pokończyły nam się przerzutki, a rowery zaczęły stawać pionowo – znak, że zacznie się mozolne pchanie ich pod górkę. A szczytu nie widać. W międzyczasie słońce zaczęło dość konkretnie przygrzewać, ptaszki śpiewały, a my z uporem pchaliśmy rowery coraz to wyżej i wyżej, co jakiś czas przecierając pot, który dość intensywnie spływał nam nie tylko po twarzach:). Po ponad godzinie spojrzenie na liczniki: Hurra, przeszliśmy 3 km! Zasłużyliśmy na przerwę – a na niedzielny obiad dziś ser i chleb:). Pysznie! Gdzie nie spojrzeć, wszędzie pięknie, wszędzie daleko, a szczytu cięgle nie widać. Siły dodawała mi wetknięta do sakwy „Nowakowa” tabliczka. Obiecaliśmy sobie przykręcić ją na szczycie. Jak jest cel, to jest po co się męczyć! Co jakiś czas któreś z nas dzielnie wskakiwało na rower, przekręcało parę razy w miejscu i … spadało. No nie da się jechać, no nie da:). Koniec końców udało się, nie pojechać oczywiście, a wdrapać na szczyt. A przed nami – wow – co za zjazd. Puściliśmy się jak wariaci. Ja jak zwykle do czasu, bo znów rower utknął w piachu, a ratując się przed upadkiem, wystrzeliłam jak z procy przez kierownik. To z lekka ostudziło mój zapęd do szaleńczej jazdy. Ha! Ale nie na długo, bo przed nami wyrosła kolejna góra, jakby do pokonania. A niech to! Z lekko skrzywioną już miną pociągnęłam mojego dzielnego towarzysza dalej. Nie długo jednak, bo za jakieś 600 metrów zza zakrętu wyłoniło się schronisko, a to oznaczało koniec wspinaczki. Wskoczyliśmy na nasze rumaki i „popędziliśmy” wrzeszcząc z radości. Zgodnie z planem wydobyliśmy tabliczkę i rozpoczęliśmy pertraktacje z właścicielem. No, ale przecież idea taka piękna! Zatem kolejna „Nowakowa” tabliczka zawisła! Tym razem przy wejściu do schroniska na przełęczy Swartberg. Przez jakiś czas każdy, kto się tu pojawi, zanim przekroczy próg schroniska, przeczyta, że w latach 1931–1936 tędy właśnie przejeżdżał nasz dzielny Kazimierz:). Cudnie!
No, ale nie ma lekko, no to jeszcze kilka kilometrów do góry, obiadek do brzuszka i pchamy dalej. Tym razem udało nam się nawet przejechać kawałek. I uff. Dotarliśmy do właściwego szczytu (ok. 1585 m n.p.m.), można by rzec: niby nic. A jednak, nie było łatwo. A ze szczytu szalonym pędem w dół, dół, dół. Kilka dobrych kilometrów, trochę strasznie, po prawej cały czas mieliśmy urwiska i przepaści. Oj, byłoby gdzie spadać rozpędzonym rowerem.
Nie mogło być za łatwo, nie mogło nie być pięknie, bo przecież w górach jest wszystko, co kocham.
Oficjalnie przejechaliśmy Groot Swartberg, a na dole zastaliśmy zupełnie inną rzeczywistość, zupełnie inne rośliny, gdzie okiem nie sięgnąć – farmy strusi. I wszędzie – zielono! A i ludzie, znowu, niesamowicie serdeczni. Zmęczeni zajechaliśmy do pierwszej napotkanej farmy i poprosiliśmy o trochę miejsca na namiot (spodziewaliśmy się, że cena, jaką usłyszymy, zdecydowanie nie zmieści się w naszym budżecie). A tymczasem właściciele farmy zaprowadzili nas do jednego z lepszych apartamentów i specjalnie dla nas przygotowali kolacje. Nie do opisania jest to, co poczuliśmy. Powiem to – tak cudownych ludzi nie spotyka się nigdzie poza RPA🙂 .
Marcin, dzięki za spostrzeżenia …
Ps: z całą miłością do Afryki i Kazimierza – nasze grafiti stworzone zostało kawałkiem skały z tychże gór … pierwszy deszcz i go nie ma:)
Coś pięknego… zabierzcie mnie ze sobą … Please 🙂
Pozdrowionka dla wytrwałych
dobrze ze sie swietnie bawicie i pogoda sprzyja. kilka spostrzezen:
– dlaczego bez kaskow, to nielegalne (w RPA) i niebezpieczne,
– Tolkien, owszem ale 600km bardziej na wschod w miasteczku Hogsback,
– Calitzdorp to port a nie wino 🙂
– swoje grafiti zatrzymajcie na Wawel czy tez Czestochowe. Nowak byl zakochany w Afryce wiec uczcijcie go i nie badzcie wandalami.
Szerokiej drogi Wam zycze w tych ostatnich kilku dniach Waszej przygody.
M
Wow! No dzielni jesteście! Bardzo się cieszę, że w końcu dotarliście cało i szczęsliwie na „Die Top” 🙂
No i musze przyznać, że fajny manewr redaktorski z tym wpleceniem wypowiedzi Nowaka w wypowiedzi reszty uczestników 🙂
Poprawka na emblemat:
„http://www.piwoj.net/xetap/”
nie skumałem idei linku www;).
Cześć Domin!
Ciśnij przez te piachy, bo w Zakopcu już śnieg sypał i czas dechy smarować:). Pozdraki i w załączeniu extra dla Ciebie Kazikowy emblemat.