314–317 dzień sztafety
1 kwietnia 1934 roku: „Dziś pod wieczór osiągnąłem miasteczko BRITSTOWN (…) jestem już ponad 170 mil na południe od Kimberley. (…) Tylko słońce tak pali – jak w dzień na pustyni. Droga straszna – dużo idę pieszo brnąc w grząskim piasku, a koło tylne w takim stanie, że ani nie wiem jak dojadę do Beaufort West.”
13 września 2010 roku: Dziś wczesnym popołudniem osiągnęliśmy miasteczko BRITSTOWN. Na licznikach 85 km. Na drogę nie możemy absolutnie narzekać. O takich drogach będziemy w Polsce jeszcze przez jakiś czas jedynie marzyć. Za to słońce pali niesamowicie. Nie pomagają nawet kremy z filtrem. Dziś po raz pierwszy doświadczyliśmy, czym tak naprawdę jest Wielkie Karoo. Na zawsze już zapamiętamy smak ciepłej wody z gibr z domieszką tabletek uzdatniających. MniamJ. Nasz wjazd do Britstown zrobił wiele pozytywnego zamieszania wśród lokalnej ludności. Niektórzy z mieszkańców patrzyli na nas z zachwytem, inni na nasz widok pukali się w głowę. A nasz cel na dziś – komisariat policji. Tutejsi funkcjonariusze tradycyjnie okazali się bardzo gościnni. Pan komendant zaprosił mnie i siostrę do swojego gabinetu i przez dłuższy czas zastanawiał się, co z nami zrobić. Doszedł jednak do najsłuszniejszego wniosku – w ten sposób otrzymaliśmy do dyspozycji mały budynek obok komisariatu oraz rolkę papieru toaletowegoJ. Absolutnie nie przeszkadzało nam, że w naszym lokum nie ma okien ani drzwi. Grunt, że bezpieczne. I znów zakasaliśmy rękawy i poprosiliśmy o miotłę. Ku naszemu zaskoczeniu jeden z funkcjonariuszy przywędrował do nas z ogromnym odkurzaczem. 10 minut i nasz budyneczek lśnił czystością (choć może to za mocne słowo). Izba ogarnięta, czas na świętowanie! Bo przecież dziś przejechaliśmy ponad 800 km, połowa już za nami. Na tą okazję chłopcy wyszukali w pobliskim sklepie kiełbaski (do tej pory nie wiemy, z czego były, ale smakowały wyśmienicie). Do tego sucha buła i „wspomnienie Joburga” – SavannaJ. Czegóż trzeba więcej! Nastał zmrok, a w raz z nim ożyły miejscowe żyjątka. Z całą sympatią do nich – pośrodku budynku rozbiliśmy nasze namiotowe miasteczko. Pomysł rewelacyjny. Dawno nie spaliśmy tak dobrze.
2 kwietnia 1934 roku: „Droga dziś przebyta, to najpodlejsza saharyjska karawaniana – piasek tak grząski – że aż się płakać chce – bo brak sił ciągnąć! Na domiar ani pojęcia nie mam, gdzie jestem – a żywność się kończy.”
14 września 2010 roku: Dzień zaczął się dość spokojnie. Gdzie okiem nie sięgnąć – pustynia. Od czasu do czasu na horyzoncie pojawiały się górki. Przywykliśmy już do wiatru w twarz, tym razem okazał się dość łaskawy, ale tradycyjnie – do czasu. Po około 1,5 h jazdy wiatr zaczął narastać w siłę i chwilami stawał się nie do pokonania. Na szczęście tym razem postanowił wiać w nasz w prawy bok, co jakiś czas miotając nami po drodze. Kolejne 30 km to walka z wiatrem i sypiącym nam po twarzy piaskiem. Podczas gdy ja z moją sis ostro parłyśmy na wiatr przodem, Dominik ze Sławkiem walczyli z wiatrem i przyczepkami, które dziś wyjątkowo nie współpracowały. Jedziemy, aż tu nagle pierwsza od 80 km farma. Nie mogłyśmy przegapić takiej okazji. Szczęśliwe i rozpędzone skręciłyśmy w bramę, a tu niespodzianka, nagle mój Brennabor postanowił stanąć, a ja z całą prędkością postanowiłam polecieć dalej. No ale przecież, jak skomentowała siostra, nie przyjechałam tu po to, żeby leżeć. Lekko pościerana popędziłam dalej. Po kilkunastu minutach dotarli chłopcy. Chwila relaksu. Właściciel farmy przyjął nas jak najlepszych gości. Po południu wjechaliśmy w bardziej górzyste rejony, a tym samym zostaliśmy osłonięci od wiatru. Około 17. byliśmy już w Victoria West. Tym razem na nocleg zaprosiła nas pani, która jak się potem okazało, w czerwcu tego roku gościła chłopaków z Welocypedów (którzy również jechali na rowerach przez Afrykę, tyle że na mundial).
3 kwietnia 1934 roku: „Kochany mój Maryś! Nocuje tuż przy drodze – jakieś uroczysko pustynne – tem piękniejsze, że jest tuż obok studnia powietrzna – a więc się opiłem jak bąk. (…) Oczy tylko bolą – zwłaszcza lewe – ledwo, że widzę (…) I ręce – wszystkie mięśnie bolą – od trzymania kierownicy po tych strasznych drogach – to dziwne? co?! – jadę nogami, a ręce bolą – ale nogi już przywykły do kręcenia pedałami.”
4 kwietnia 1934 roku: „Wiatr bestyja! Jak jechałem na południowy zachód – wiał w twarz, a od dziś zmieniłem kierunek na południowy, to też i wiatr z południa wieje taki silny, że przewraca”.
15/16 września 2010 roku: Wiatr bestyja – chętnie zawtórujemy Kazikowi – ale przecież z wiatrem nam do twarzy. Miało być sprawnie, szybko, no i 140 km. Po sześćdziesięciu mieliśmy dość. Pierwsza miejscowość – Three Sisters. Choć może „miejscowość” to zbyt mocne słowo: składała się ze stacji benzynowej i jednej farmy. Wnioskujemy, że nazwa Three Sisters pochodzi bądź od trzech wzgórz, które unoszą się nad wioską, bądź też od trzech dróg, które właśnie w tym miejscu się krzyżują. To tutaj postanowiliśmy przekoczować do następnego dnia. Tutaj też spotkaliśmy oddział żołnierzy, który również jechał do Beaufort West. Nie wiem, kto bardziej cieszył się na czyj widok. Podczas gdy chłopcy pobiegli doglądać czołgów i innych takich, my z siostrą pobiegłyśmy za żołnierzami (taki naturalny podziałJ). Spędziliśmy wszyscy razem trochę czasu, oni opowiedzieli nam o sobie, my im o naszym przedsięwzięciu. Patrzyli na nas podejrzanie – to naprawdę dość niewiarygodne, co robimyJ. Po dłuższych negocjacjach udało nam się rozbić namiot. Noc nie zapowiadała się ciepła, więc postanowiliśmy spać wszyscy w jednym namiocie (w czwórkę zawsze cieplej). A wiatr szalał i wył, co chwila podrywając nam namiot. Wkoło nas zupełne pustkowie, a nasza sakwa spożywcza powoli zaczynała świecić pustkami. Na szczęście znaleźliśmy orzechy, które jakieś 2 tygodnie temu dostaliśmy na czarną godzinę. Oficjalnie uznaliśmy, że czarna godzina wybiła, a tym samym trzeba je skonsumować. Dostaliśmy trochę wody i tak postanowiliśmy przeczekać do rana. Na śniadanie kanapki i znowu pod wiatr – tym razem okrutnie zimny i nieprzyjemny. Gdy my próbowaliśmy ujechać cokolwiek tego dnia, Sławek postanowił złapać dwie gumy. Ponad godzinę zajęła mu naprawa to jednego, a chwilę potem drugiego koła. Gdy Sławek pracował nad kołem, jakiś mężczyzna wyskoczył z samochodu, żeby mu pomóc, i przyniósł ze sobą sprężarkę – 10 sekund i rower napompowany jak nowy. A na dalszą szczęśliwą drogę zaproponował Sławkowi piwo – mieszkańcy RPA to naprawdę cudowni ludzie! Tymczasem ja, Ewa i Dominik jechaliśmy wypatrując jakiegokolwiek miejsca, gdzie choć na chwilę można by schować się przed wiatrem. A po drodze znowu nic. Choć tym razem co jakiś czas przez drogę przebiegały nam małpy. Niestety biegały między naszymi rowerami zbyt szybko, żebyśmy mogli określić jaki to gatunekJ. 50 km na liczniku – pierwsza i ostatnia farma: sklep. A na niej tradycyjne łakocie i nic konkretnego do jedzenia. Udało nam się wyszperać kilka zupek chińskich, panie ze sklepu przygotowały nam wodę – o czym więcej marzyć? Posileni pojechaliśmy dalej, aż do Beaufort West.
[Eliza Czyżewska]
Piękne pobudki z takim kurem 😉 Mam nadzieje ze ten żółw nie nadaje Wam tempa?! Do przodu do przodu meta czeka!
Nowak chyba w czasie całej swojej wyprawy nie odwiedził tylu posterunków policji co wy 🙂 A ile wysprzątanych 🙂 Uważajcie bo pójdzie fama, że jesteście ekipą rowerową ekipą sprzątającą 🙂 Zdjęcia rewelacyjne. 3majcie się
na prawdę, zdjęcie ma klimat!!!
Coś niezwykłego jest w tym zdjęciu „droga przez three sisters”. Pozdrawiam Was gorąco! Sprzyjających wiatrów!