19 kwietnia 1934 – 22 września 2010
Trasa: Oudtshoorn – Calitzdorp
Droga biegnie wzdłuż południowych stoków Małych Zwartberg – pastwiska – pólka paszy – tytoniu i jarzyn. Miejscami widać pasące się strusie – ot – a drogą pędzą szalone auta i taki kurz wzbijają, że aż się ślepnie, a w ustach błoto.
Droga przepiękna i bardzo łaskawa. Niestety „nasz przyjaciel” wiatr odnalazł nas w górach i postanowił wiać nam centralnie w twarze (jak za starych dobrych czasów Karroo). Niewielkim wysiłkiem dotarliśmy do Calitzdorp. Jak mawiają miejscowi, to „heart of the Klein Karoo”. Miasteczko położne jest na „Route 62”, czyli szlaku winnym. Z tego też powodu nie można nie odwiedzić go i nie spróbować tutejszego specjału – wina. Kolejną noc w Afryce spędziliśmy na starej, opuszczonej stacji kolejowej. Bardzo ładna – szkoda, że opuszczona. W nocy rozpaliliśmy ognisko (mimo to, że już wiosna, noce są tu dość chłodne). Przypięliśmy nasze Brennabory do słupka (zdejmując z nich wcześniej wszystkie ruchome – „łatwo zdejmowalne” części) i udaliśmy się na spoczynek.
20 kwietnia 1934 – 23 września 2010
Trasa: Calitzdorp – Ladismith
Rano obudziły nas radosne okrzyki dzieci. Okazało się, że w jednym z budynków naszej opuszczonej stacji odbywają się zajęcia dla maluchów, prawdopodobnie z miejscowego location. Ogromne zainteresowanie wśród dzieci wzbudził Dominik na swoim żółtym rowerze. Wszystkie maluchy zbiegły się do niego i zaciekawione słuchały o naszej wyprawie, co jakiś czas wybuchając śmiechem (w sumie to nie wiemy, z jakiego powodu) :). Posileni kanapkami z naszym ulubionym miejscowym dżemem wieloowocowym, uśmiechnięci od ucha do ucha (choć trochę zmarznięci po nocy) – ruszyliśmy dalej.
(…) ani przypuszczałem, że dziś znowu iść będę po drabinie do nieba. Cała droga pod górę – przebyłem znowu zaledwie jakich 20 mil – pech naprawdę – tak wspominał ten odcinek Kazik.
E tam! Przejechaliśmy Swartberg – co to dla nas? Ha! Nie przypuszczaliśmy i my, że kolejne przejście przez góry wyciśnie z nas ostatnie poty. Jechaliśmy mozolnie: do góry, potem szybki skręt w prawo, w lewo, w dół (a że pod wiatr, to prawie jak w miejscu) i znowu pod górę, ostro w lewo, prawo, w górę w dół i tak bez końca przez 70 km. Jechaliśmy już zupełnie oddzielnie. Każdy z nas miał w głowie cel na dziś – Ladismith. Udało się. Trochę nas to kosztowało. Odetchnęliśmy w miłym towarzystwie motocyklistów (a muszę powiedzieć, że od kilku dni spotykamy ich dziesiątki). Dziwne, bo nie spotykamy żadnych rowerzystów. Tak, napiszę to: znowu podreptaliśmy na miejscowy komisariat. I powiem jeszcze: tutejsi policjanci to naprawdę „złoci ludzie”. Nikt nigdzie nie udzieli tak fachowej pomocy jak oni. Ok. 30 minut czekaliśmy aż pan komendant wróci z patrolu i porozmawia z nami. Zjedliśmy sobie kolacje w baseniku pod komisariatem, a chwilę później zostaliśmy poproszeni do środka. Krótka rozmowa, komendant popatrzył na nas, uśmiechnął się i zatelefonował do swojej żony. Niestety nie było jej w domu. Ale tuż obok był jego zastępca, który powtórzył wcześniejszą czynność. Po czym rozłączył się, uśmiechnął do nas i powiedział, że zaprasza do siebie, a jego żona za chwilę podjedzie pod komisariat i pokaże nam jak dojechać. Po kolejnych 30 minutach byliśmy na miejscu.
22 kwietnia 1934 – 24 września 2010
Trasa: Ladismith – Barrydale
Góry i góry – istny ocean gór. Pustynia szczera – czasem widać opuszczoną, walącą się farmę (…). Droga okropna – oprócz wspięć jeszcze te straszne „klawisze”.
Wymęczeni dniem poprzednim, z lekkim niepokojem wypatrywaliśmy tego dnia gór i przejścia, które miało się przed nami pojawić. Możemy potwierdzić: „istny ocean gór”. Tym razem nie było aż tak ciężko, ale wymarzliśmy okropnie. I znowu powiało nam w twarz, tym razem okrutnie zimno i przenikliwie. Jechaliśmy długie kilometry, a przed nami, za nami, po lewej, po prawej – same góry. Na koniec dnia czekała nas jednak miła niespodzianka: niesamowicie ostry zjazd do Barrydale. A na dole okazało się, że to nie koniec miłych wydarzeń. Jechaliśmy przez miasteczko szukając sklepu, gdy na drogę wybiegł mężczyzna w kapeluszu. Machał do nas radośnie. Zapytał, skąd jesteśmy i czy chcielibyśmy popróbować miejscowych przysmaków. Absolutnie nie wiedzieliśmy, co ma na myśli. Odkrzyknęliśmy tylko: „No jasne, że tak! :)” Tym sposobem znaleźliśmy się na kameralnej imprezie. Każdy z nas dostał w rękę bułkę z kiełbaską i kieliszek wina. Mniam! Muzyka, doborowe towarzystwo, w tle opowieści o podroży Kazimierza. Milszego zakończenia dnia nie mogliśmy sobie wymarzyć. A jednak, bo oto jeden z naszych gospodarzy zaprosił nas do siebie na noc.
[Eliza Czyżewska]