sobota, 6 listopada 2010, poranek
Cztery złamane szprychy i przerzutka – tym razem bohaterem dnia został Łukasz. A jednak przydadzą nam się zabrane z Polski części zamienne
Wczoraj (5.11) pobudka jeszcze przed wschodem słońca (o 4:45). O godzinie siódmej wyruszyliśmy na trasę z Grunau do Ketmanshoopu, które dzieli od siebie 160 kilometrów. Po drodze, do czego się już powoli przyzwyczajamy, ani jednego domu, ani kropli wody. Tylko pustynia, piach, choć gdzieniegdzie pojawiają się już zielone drzewa. Wszystkie koryta rzek, które mijamy po drodze, są wyschnięte. I znów ciągniemy ze sobą duże zapasy wody. A w głowach jeszcze wspomnienie z kilkugodzinnej wycieczki do Fish River Canyon, na którą wybraliśmy się dzień wcześniej po dość wczesnym dotarciu do Grunau. Fish River to drugi pod względem wielkości kanion na świecie, po Wielkim Kanionie Colorado w USA. Jeden z cudów Afryki. Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na nagranie filmowych życzeń z okazji pierwszych urodzin Afryki Nowaka?
Teraz jednak dalej posuwamy się po naszej drodze, by po około 40 kilometrach, ku swojemu zaskoczeniu, natrafić na mały blaszany kiosk. A w nim ubrana w lokówki we włosach przemiła pani sprzedająca wodę, wszechobecną na świecie Coca Colę i suszone mięso z kudu i antylopy. Przepyszne billtongi, od których ponoć można się uzależnić. Małe zakupy i ruszamy dalej.
Znów dziesiątki kilometrów pokonywane w totalnej pustce. Gdzieniegdzie z daleka widać zwierzęta. A po lewej i prawej majestatyczne góry Groot Karasberge (z najwyższym szczytem Schroffenstein 2202 m n.p.m.) i Klein Karasberge. Nasz cel: Narubis, oddalona o sto kilometrów od Grunau wieś, o której Nowak pisał, że jest w niej sklep i posterunek policji. I chociaż na naszych mapach Narubis widnieje, to w rzeczywistości nie ma po nim śladu. W miejscu Narubis istnieje dziś jedynie farma. Jedziemy zatem dalej szukając lepszego miejsca na nocleg.
Być może jedziemy o kilka kilometrów za daleko. Na 125 kilometrze trasy Łukasz zalicza upadek. Niegroźny dla niego, tylko kilka otarć, choć feralny dla roweru. Kończy się na zerwanej przerzutce i złamanych czterech szprychach. Lada chwila zrobi się ciemno. Szybko rozbijamy więc namioty na samym środku pustyni nieopodal drogi. W komórkach wciąż brakuje zasięgu. Udaje się nam postawić namioty tuż przed zerwaniem się wichury, która trzaska piachem we wszystkie szczeliny – namiotów, ubrań, sakw, rowerów. I tak przez pół nocy.
Budzimy się o szóstej rano. Joanna, nasz pokładowy mechanik, zabiera się za naprawę roweru, ratując nas przed utknięciem tu na wiele godzin. Reszta czyści i składa sprzęt. Julia dzielnie walczy z cudem rosyjskiej myśli technicznej – kuchenką prymus, która, jak to cuda, raz działa, a raz nie. Tym razem mamy szczęście. Po kolacji batonowej jest w końcu szansa na coś ciepłego. W menu śniadaniowym królują kaszki dziecięce i kuskus. Gdy tylko rowery będą gotowe, ruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj krótszy dystans. Zamierzamy dojechać do Katmanshoopu, odwiedzić miejsca Nowakowe, a potem pojechać dalej na północ.
[Łukasz Pałka]
nooo Pałka, masz szczęście, że Joaśka odrobiła zadanie domowe u Taty 😉
Naprawa roweru przez Joannę – pokazuje starą prawdę, że bez kobiet byście zginęli panowie. 🙂
Ponieważ jem teraz za dwoje zaciekawiły mnie billtongi,zwane fast foodem Afryki. Trzymam za Was kciuki.
No Łukasz, ale że Ty człowieku kobietą się w naprawie roweru wysługujesz 😉 – oj nieładnie.
No, wreszcie jakieś spanie w namiotach, a nie tylko wygodne łóżka na farmach, względnie bezpieczne cele na komisariatach policji 😉 A landszafcik na kanion zapiera dech w piersiach….