niedziela, 7 listopada 2010
Jak wiele radości może wywołać napotkana po drodze stacja benzynowa – o tym przekonaliśmy się po kilkudziesięciu kilometrach na trasie do miejscowości Ketmanshoop. Hamburgerom, frytkom i coli nie było końca.
Tym razem w drogę wyruszyliśmy nieco później ze względu na konieczną naprawę roweru – wymiana szprych w tylnym kole i przerzutki. Cel na trasie: Ketmanshoop, oddalony od naszego obozu o około 40 kilometrów. To właśnie na poczcie w tej miejscowości Nowak wysyłał listy do żony. Tam również odebrał pocztę, która czekała na niego przez wiele dni.
Znów upał. Po nocnej wichurze piaskowej ziarenka piasku mamy we włosach, ubraniach, wyglądamy, jakbyśmy byli nieco przykurzeni. Nasza karawana posuwa się jednak dalej. Zasłaniamy coraz więcej ciała, by uniknąć oparzeń słonecznych. Wyglądamy już jak saharyjscy Tuaregowie. Cały czas chce nam się pić. Okazuje się, że dziesięć litrów wody na osobę w tej temperaturze i przy takim wysiłku okazuje się zbyt małą ilością. W sakwach mamy 4 dziesięciolitrowe dromadery i sporo butelek więc mkniemy w piaskową nicość bez lęku.
Choć cały czas jedziemy przez pustynię, to krajobraz nieustannie się zmienia. Tym razem po drodze widzimy więcej skał i głazów. Do tego surowego klimatu nieźle przystosowały się również drzewa kołczanowe. Nie sposób jednak wypatrzeć w nich gniazd ptaków. Wikłacze, które spotkaliśmy w okolicach Grunau gustują w innych gatunkach. Na trasie widzimy niewiele zwierząt, a te które napotykamy zdają się patrzeć na nas i zastanawiać, jak to jest, że słońce nie robi na nas większego wrażenia. Ludzi nie widzimy prawie w ogóle. Kierowcy samochodowi trąbią na nas już z daleka, by dać wyraz swojej radości, że widzą taki dziw nad dziwy – rowerzystów na pustyni. Tak mijają nam kolejne godziny, by wreszcie na kilka kilometrów przed Ketmanshoopem zobaczyć stację benzynową. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jest to dla nas pierwsza oznaka cywilizacji jaką widzimy od dwóch dni.
Ku naszemu wielkiemu szczęściu bar na stacji miał tego dnia specjalną ofertę. Do każdego hamburgera, frytki i cola bez limitu. Czy można wyobrazić sobie coś lepszego dla zmęczonych cyklistów? Kelnerka nie nadążała z donoszeniem nam kolejnych porcji, bo każdy chciał tankować colę i objadać się frytkami do pełna. Rozważaliśmy nawet napełnienie colą naszych specjalnych 10-litrowych girb. Doszliśmy jednak wspólnie do wniosku, że byłoby to nadużyciem namibijskiej gościnności.
Po dłuższym odpoczynku i dodatkowych zakupach na stacji, docieramy wreszcie do Ketmanshoopu. Wizyta na posterunku policji, pieczątki do książeczki-pałeczki, sesja zdjęciowa przed zabytkowym budynkiem poczty i najstarszym kościołem i dalej w drogę. Z nowymi siłami udaje nam się pokonać przez zmrokiem jeszcze 30 kilometrów. Tym sposobem docieramy w niezwykłe miejsce: położony wśród drzew kołczanowych i głazów narzutowych kamping – Garas Park, w którym witają nas figurki ludzi zrobione z różnych, wydawałoby się, bezużytecznych rzeczy. Pilnujący kempingu Henry jest zafascynowany historią podróży Kazimierza Nowaka. Ma dla nas specjalną zniżkę oraz stara się jak może żeby uprzyjemnić nam pobyt w swoim kołczanowym-głazowym raju. Oferuje nam gorący prysznic pod gwiazdami. Tego było nam trzeba, by zregenerować siły i spłukać grubą warstwę piasku i pyłu z naszych ciał.
Noc upływa nam w miarę spokojnie. Wicher zrywa się później niż dotychczas i nie jest tak przeraźliwie zimny jak przy granicy z RPA. Piach zostanie z nami chyba już do końca. Rano dokonujemy pierwszej transakcji barterowej w trakcie naszej podróży – Henry oferuje nam cztery cebule i pomidora w zamian za zużytą oponę, którą wykorzysta do wyrobu swoich figurek. Pożegnanie i ruszamy w dalszą drogę na północ – do miejscowości Tses, gdzie Kazimierz Nowak przez laty spotkał polskiego księdza Nowaka.
[Łukasz Pałka]
No i fatamorgana całkiem przekonywyjąca .. wygląda zupełnie jakby pustynią jechali rowerzyści 🙂
Fotasy przewypasione! 🙂