Namibijskie Cambridge to nie placówka uniwersytecka, a katolicka szkoła misyjna niedaleko miejscowości Aranos na obrzeżach pustyni Kalahari. Nocleg w niej organizujemy sobie jeszcze w Marientalu dzięki pomocy ojca Francisus X. Swartbooi.
Ostatnie trzy dni okazały się nieco pechowe dla naszych dętęk. Ciężko policzyć liczbę dziur, które musieliśmy łatać. Mamy nadzieję, że wykorzystaliśmy już limit na całą podróż. A wszystko zaczęło się, gdy pożegnaliśmy się z Marientalem, jego wspaniałą piekarnią raczącą nas darmowymi ciastkami z wkładką mięsną i trasą B1, odbijając na wschód ku pustyni Kalahari. Po 60 kilometrach od Marientalu maleńka wieś Stampriet przywitała nas drzewami, z których na drogę spadają bardzo ostre kolce. Tym sposobem każde koło prędzej czy później zostało bez powietrza.
Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę straciliśmy więc trochę czasu na naprawę rowerów. Skorzystaliśmy również z okazji, by odwiedzić posterunek tutejszej policji. Funkcjonariusze patrzą na nasze bagaże i zastanawiają się, jak to możliwe, by taszczyć tak tyle kilogramów. Od nich za to można uzyskać najlepszą wiedzę na temat stanu dróg, którymi zamierzamy jechać, bezpieczeństwa itd. Policjanci podają nam również numer telefonu na posterunek we wsi Leonardville. Ponoć spokojnie możemy przenocować… w tamtejszej celi. Zobaczymy, jak dojedziemy.
Tymczasem dojechaliśmy do miasteczka Aranos. Dziesięć kilometrów przed nim znajduje się katolicka szkoła misyjna, która udzieliła nam swojej gościny. Jej nazwa może nieco zaskakiwać przybysza. Bo to Cambridge, w którym uczy się około 200 dzieci. Szkołą opiekuje się ojciec Walter. Spędzamy z nim sporo czasu na rozmowie nie tylko o naszej podróży, ale również o dzisiejszej Namibii, tak innej od tej, którą przed laty poznał Kazimierz Nowak. Sama miejscowość Aranos, którą również odwiedziliśmy jest dość spora, jak na panujące tu warunki. Cztery tysiące ludzi, bank i kilka sklepów – rzecz dla nas najważniejsza. W sklepie przy stacji benzynowej wykupujemy ostatnie w okolicy trzy dętki.
Po jednoczesnej zmianie opon na terenowe przed nami teraz ostatnia prosta do Gobabis. Ponad 200 kilometrów trudnej trasy po kamieniach i piachu. Powinniśmy tam dotrzeć za trzy – cztery dni.
[Łukasz Pałka]
Konrad 3mam qciuki za twoje zdrówko. Pozdrower
Wielkie dzięki Elizo za życzenia 🙂 Rokowania są dobre i w przyszłym tygodniu powinienem już tylko dochodzić do szpitala na kontrole. To horyzontalne zdjęcie sprzed piekarni w Marientalu dobrze oddaje mój aktualny stan szpitalno-horyzontalny 🙂
Konrado – Runnerze … powrotu do zdrowia szybkiego i skutecznego:)
O Gumuchabie będzie już w najbliższej relacji 🙂 Co do warunków to było rzeczywiście morderczo – do tego stopnia, że lider z zakrzepicą w łydce musiał odpuścić ostatnią prostą i wrócić do kraju żeby położyć się na łóżku szpitalnym. Żyw jednak będzie, a sztafeta jedzie dalej – Łukasz Pałka przekaże jutro/pojutrze sztafetową pałkę Filipowi w misji katolickiej pod Gobabis 🙂
Hej! A jak tam wizyta na farmie Gumuchab?
Myk, myk … 🙂
Słuchajcie Kochani, co prawda nie znam osobiście Konrada, ale im dłużej czytam relację i oglądam foty z Waszego etapu, tym bardziej nabieram przekonania, że Konrad podświadomie zdeterminował scenerię i warunki klimatyczne tego etapu. Pustynia, zwietrzeliny i ostańce, asfaltowa wstęga, drżący nad asfaltem żar – niczym kalifornijska Dolina Śmierci i tylko patrzeć jak za Konradem (łac. Road Runnerus Brenaborus) w tumanach kurzu pogoni wygłodniały Kojot (łac. Żartus Wrotkus) …
Myk, myk …. 🙂
P.S.
Konrad – bez urazy oczywiście 😉