| 35 km przed Sohag, piątek rano, wschód słońca, barka na Nilu |
Mieliśmy wczoraj dojechać do Sohag, nie dojechaliśmy, i to było dobre. Dzięki temu mieliśmy nocleg w prawdopodobnie najbardziej jak dotąd malowniczym miejscu na naszej trasie: barka na Nilu, przy zakręcie rzeki, na drugim brzegu palmy, za nimi wzniesienie z piaskowca, cypel, wyspa, łódki, wszystko. Pluska woda, jest pięknie. A do tego jeszcze teraz wschód słońca. No.
To, że spaliśmy na barce, nie znaczy wcale, że gdzieś płynęliśmy. Barka jest zacumowana, a żeby się na niej ostatecznie zatrzymać, trzeba było dość długo negocjować z policją. Pojawiały się nawet takie argumenty, jak ten, że miejsce jest niebezpieczne, bo zostaniemy ostrzelani z przeciwległego brzegu (opis sytuacji, z uwagi na umiarkowane porozumienie na poziomie językowym: ręce ułożone, jakby trzymały karabin, z równoczesny przekazem dźwiękowym “trata tata ta”). Gdy nie dajemy mu specjalnie wiary, zostaje radykalnie złagodzony do “będzie zimno”.
Ostatecznie, przede wszystkim dzięki stanowczej postawie Sebastiana (tutaj po prostu czasem trzeba trochę pokrzyczeć, żeby osiągnąć swoje), który jako jedyny z nas zna trochę więcej słów po arabsku, oraz działalności Romana w czasie negocjacji, polegającej na tworzeniu faktów dokonanych (rozkładanie namiotu), udaje nam się rozłożyć biwak – jakby nie było – na rzece.
Jest pięknie. Ale to już chyba o tym wspominałem.
Z najistotniejszych jeszcze rzeczy z wczoraj: od klasztoru za Asjut jedziemy zdecydowanie najbiedniejszą jak na razie okolicą, ze wszystkich, które mijaliśmy dotąd w Egipcie. Ludzie mieszkają tu z zabudowaniach, w jakich gdzie indziej i wcześniej, trzymano do tej pory wyłącznie zwierzęta. Zatrzymujemy się na herbatę. Jest wręcz serdecznie, dzieci, dorośli, wszyscy. Na trasie ludzie także nas pozdrawiają, przybijamy raz za razem “piątki” (jedna tak mocna, że mało nie tracę równowagi z rowerem), machamy.
Pokonujemy też spory kawałek bezdrożami, bo policjanci, którzy chcą nas eskortować, wyraźnie mają problemy z orientacją w terenie. Ale naprawdę nie ma czego żałować – jedzie się wolno i wyboiście, w okolicznościach przyrody za to wspaniałych. Pompy nawadniające pracują, ktoś pracuje w polu, rosną palmy. Słońce świeci nie za mocno, lekki wiatr, pogoda idealna. Wsi spokojna, wsi wesoła.
I wreszcie ostatnia sprawa, bo za chwilę ruszamy w kierunku Sohag (a dalej do Abydos). Ostatnia, ale – przynajmniej dla lokalnej administracji mundurowej – zdecydowanie kluczowa. Otóż przekazujący sobie informacje na nasz temat policjanci, zawsze podają (przez radio lub zwykły telefon) w pierwszej kolejności naszą najistotniejszą charakterystykę: “Arba Bulandi, wahed Alemanii” (”Czworo Polaków, jeden Niemiec”). Czasem zresztą na tym kończą. “Arba Bulandii, wahed Alemanii” wyjaśnia i mówi za wszystko. Gdybyśmy jechali – powiedzmy – w dwóch Francuzów i trzech Rosjan, zapewne procedury postępowań z nami musiałyby być całkowicie inne.
Tymczasem idealnie przygrzewa. Kazimierz Nowak swojej podróży przez środkowy Egipt nie zapamiętał najmilej (w listach do żony padają słowa naprawdę mocne). Mamy nadzieję, że akurat w tej kwestii nie pójdziemy dokładnie krok w krok w jego ślady.
[Piotr Tomza]