| Kair, Dokki, wtorek wieczór, mieszkanie Teo i Bei |
Po dwóch dniach odpoczynku i odbudowywania kondycji nie jest źle. Choć mogłoby być lepiej. A oto dlaczego: ci, którzy słuchali dzisiejszej relacji w Radio Szczecin mogą mieć już niejakie pojęcie. Słyszeliście to wbijanie gwoździ na Dokki dziś rano? No właśnie.
Miejscowy stolarz przygotował nam gustowną deseczkę pod tabliczkę upamiętniającą Kazimierza Nowaka, dopasował wkręty, gwoździe, wszystko. Swoją robotę wykonał – jak tu się mówi – ‘mabruk’, jak należy, a nawet lepiej. Zadowolenie.
Po południu stawiliśmy się, jak to było umówione, w dzielnicy Heliopolis, by zamontować drugą w Egipcie nowakową tabliczkę na budynku Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Miejsce wydawało się wystarczająco prestiżowe. Okazało się jednak, że za bardzo. Mieliśmy pozwolenie od uczelni, pieczątki, podpisy, to jednak nie wystarczyło. A podobno to egipskie instytucje specjalizują się w piętrzeniu formalnych przeszkód. Niezadowolenie.
No cóż, może następnym razem. Powiedzmy, że to było po prostu deszczowe popołudnie w Mieście Słońca. Deszczowe, bo i w istocie padało. Ponoć zdarza się to tutaj raptem kilkanaście dni w roku, a my mamy już za sobą drugi. Nie, żeby od razu permanentne ulewy, ale łącznie z kwadrans opadu jednak by się zebrało.
Co jeszcze? Przede wszystkim wspaniała gościna u Teo i Bei (lasagne i rosół na przywitanie! to było coś), stopniowe poznawanie miasta, spotkanie z Sebastianem (przyłączy się do nas, zmieniając Teofila, w piątek rano), uzupełnianie zapasów sprzętowych (dziś przyszła paczka z Poznania – otwarta i oclona, ale zawierająca wszystko, co w niej umieścił Dominik; dzięki!) i wreszcie – jako ostatnie, choć wcale nie najmniej istotne – szukanie śladów Nowaka.
Jeden z kairskich tropów wskazywał, że coś może się udać. W zeszycie, w którym Kazimierz Nowak skrzętnie kolekcjonował pieczątki i podpisy z miejsc, które odwiedził, znajduje się bowiem potwierdzona adnotacja, że polski podróżnik był m.in. w zakładzie fotograficznym o niekoniecznie wymyślnej nazwie – Agfa-Photo – mieszczącym się przy Placu Opery 48. Obeszliśmy plac raz, drugi i trzeci, prowadząc przy tym intensywne rozpytanie (znajomość arabskiego Teo po raz kolejny). Niestety – w ciągu ostatnich 70-kilku lat numeracja przy placu zdążyła się zmienić (i to zapewne nie jednokrotnie), niewiele pozostało też tu starych budynków. Zakłady fotograficzne? I owszem, z pamięcią pracujących w nich osób już jednak gorzej, przynajmniej tą dotyczącą lat przed ich pojawieniem się na świecie.
To nie jest ten dzień.
A jakie plany na jutro? Ruszamy w stronę Kantary, zobaczyć Kanał Sueski i powtórzyć zakończoną niepowodzeniem fotograficzną pielgrzymkę Kazimierza Nowaka (szczegóły postaramy się przedstawić będąc na miejscu). Magda i ja – już postanowione – zrobimy ten dystans pociągiem: żołądek jednak nie na wszystko pozwala, a przed nami jeszcze sporo do przejechania, lepiej więc dmuchać na zimne (choć fakt, że po prawdzie znacznie rozsądniej było to zrobić w sobotę). A Piotrek z Pawłem? Obudzę ich o szóstej rano.
[Piotr Tomza]