„Hardkor” i „masakra”, dzień 8 (73 dzień sztafety)

| Nasser City (jedno z wielu), sobota wieczór, ogródek restauracji Mohammeda Zaieda |

Czasu niewiele, bo za chwilę zacznie się mecz Egiptu z Mozambikiem. Wypada oglądnąć, tym bardziej, że są do tego warunki. W ogródku przydrożnej restauracji (ale takiej bardziej z eleganckich) oprócz naszych namiotów znajduje się bowiem również telebim. Kibice zbierają się stopniowo, najlepsze miejsca są już zajęte.

Mohamed Zaied, właściciel, to człowiek po pierwsze gościnny. Przesada? Wyobraźmy sobie sytuację, że pięcioro Egipcjan zasuwa rowerami – powiedzmy – zakopianką, zatrzymują się w którymś z “zajazdów” i pytają, czy nie będzie problemem, jeśli urządzą sobie na trawniku biwak. No właśnie, jakoś trudno. A tutaj – bardzo proszę.

Po drugie restaurator, u którego gościmy, to człowiek ogromnych rozmiarów. I to bez żadnych przesad. To, czym siada na krześle, z trudem znajduje na nim oparcie choć w połowie. 250 kg? Mniej więcej. Ale rusza się całkiem żwawo. Podobnie jak i jego bracia. Jeszcze jeden w tym samym rozmiarze i trzeci, któremu chyba podbierali z talerza.

Ale dość żartów. Knajpa, pod którą dziś śpimy, znajduje się przy starej drodze z Aleksandrii do Kairu, nazywanej tu Drogą rolniczą (Agriculture Road). Z relacji, jakie zostawił po sobie Kazimierz Nowak, nie wynika jednoznacznie, jaką trasą pokonał dystans między dwoma największymi miastami w Egipcie. Wspomina natomiast, że droga jest (była) dobra. A skoro tak, wielce prawdopodobne, że jechał właśnie Drogą rolniczą.

Dziś również nie jest najgorsza, z pewnością jednak jeździ nią więcej samochodów (dodatkowa atrakcja to pociągi jeżdżące po biegnących dokładnie wzdłuż drogi torach). No i nie ma się co oszukiwać – warunki nie są już tak kontemplacyjne jak w pustynnym otoczeniu wybrzeża Morza Śródziemnego. Uszy puchną od ryku silników i – to najbardziej uciążliwe – dźwięku fantazyjnych, ale zawsze zbyt głośnych klaksonów. Najbardziej uciążliwi są zaś kierowcy busów, którym myśl o ustąpieniu pierwszeństwa nie zakłóca nigdy spokoju ducha. Do znużenia powtarzamy słowa “hardkor” i “masakra”.

Druga znacząca zmiana, jaka w porównaniu z dotychczasową trasą zaszła odkąd wjechaliśmy w deltę Nilu, dotyczy składających się na krajobraz kolorów. Jest zielono. Po lewej i po prawej stronie. Trzcina cukrowa, zagajniki, soczyste barwy aż po horyzont. Fajnie, choć ja i tak wolę pustynię.

Ale cofnijmy się jeszcze na chwilę w przeszłość, począwszy od tego, co działo się wczoraj.

Dorożki. Zapomniałem o dorożkach porównując Aleksandrię do Krakowa. No więc tak – są tam również dorożki. A oprócz tego koty (dziesiątki, samotne i przeszukujące kubły na śmieci w grupach), buty (jeśli komuś przychodzi teraz do głowy skojarzenie “kot w butach”, ostrzegam, że to ślepa uliczka) sprzedawane tu na setkach straganów do naprawdę bardzo późnej nocy oraz samochody radzieckiej marki łada, z których składa się miejska flota taksówkowa. I oczywiście jeszcze dużo, dużo więcej – piękna architektura, ożywczy, nadmorski klimat i biblioteka.

Otóż to – biblioteka. Ta pierwsza, będąca największym księgozbiorem starożytnego świata, spłonęła co prawda do szczętu, ale i tej, nowoczesnej, miasto nie ma powodu się wstydzić. Siedziałem tam sobie wczoraj przez trzy kwadranse, tak po prostu – siedząc i nic nie robiąc. Powiedzieć, że miejsce zrobiło na mnie wrażenie, to powiedzieć prawdę, choć bez wdawania się w szczegóły. Miasto trafia do ścisłej czołówki mojego prywatnego zestawienia miejsc, w których warto przezimować.

W Aleksandrii nie spędziliśmy jednak dnia tylko na zachwytach i bujaniu w obłokach. Przede wszystkim bowiem zamontowaliśmy tu tabliczkę upamiętniającą podróż Kazimierza Nowaka. Uroczystość była bardzo sympatyczna (Polonia z Aleksandrii to fani i fanki Nowaka), miejsce zaś w którym zawisła tablica, budynek mieszczący biuro Konsula Honorowego RP w Aleksandrii, znajduje się w ścisłym centrum miasta.

Ogromne i najserdeczniejsze podziękowania należą się właśnie panu Konsulowi, Samy Al-Rashidy (mimo 89 lat na karku ciągle pracuje i jest niesamowicie wręcz energiczny) to zresztą człowiek na oddzielne opowiadanie, oraz przede wszystkim Grzegorzowi i Marioli Serówkom. Takiej gościny, jakiej nam udzieli, nie mieliśmy prawa spodziewać się od nikogo. Kolacja była znakomita, nie mówiąc już nawet o śniadaniu dzisiaj rano, bezpośrednio przed naszym wyjazdem (jajecznica!). Poznaliśmy również polskiego księdza, salezjanina Jana Bednarza, który poświęcił nam swój czas specjalnie, by przypilnować naszych rowerów. Dzięki!

Dzień bez pedałowania udało się więc znieść – jako tako.

Co było rano – już wiemy. Śniadanie u państwa Serówków, wyjazd z miasta (są od tego rzeczy przyjemniejsze), następnie zaś 70 km puchnięcia uszu. Jest dobrze. Po drodze Magda łapie gumę w tylnym kole (zaledwie z 1,5-2 km od tego miejsca, restauracji giganta Zaieda; gdyby nie ta awaria, pewnie bylibyśmy teraz gdzie indziej; tak to fortuna kołem się toczy), Piotrek gra w piłkę zdejmując uprzednio buty (pytanie kwalifikujące do gry brzmi: “jesteś za Egiptem czy Algierią?”), a ja tłumaczę dzieciakom, jak działa rower, choć bynajmniej nie jestem w tej dziedzinie ekspertem.

Tymczasem Egipt-Mozambik 2:0, a my jutro od rana do Kairu.

[Piotr Tomza]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV