Prawie jak na froncie, dzień 7 (72 dzień sztafety)

| Aleksandria, piątek rano, pokój z widokiem na morze |

Gdyby dowodzona przez Rommla armia poruszała się w północnej Afryce równie sprawnie co my, mówilibyśmy dziś po niemiecku. 143 km wczoraj i 123 przedwczoraj to odległości, które jednak niekoniecznie chcielibyśmy powtarzać codziennie, a już na pewno nie co wieczór.

W środę naprawdę rano, po krótkim pożegnaniu z panem Haruną, który przyszedł powiedzieć nam do widzenia, ruszyliśmy o samej tylko herbacie w kierunku Fuki, gdzie zaplanowaliśmy sobie śniadanie, a i gdzie również zatrzymał się na swojej drodze Kazimierz Nowak.

Mniej więcej półkilometrowe odbicie od głównej drogi i znaleźliśmy się w niewielkiej, za to gościnnej miejscowości. W sklepie z telefonami Magda dostała w prezencie gustowną pomarańczową koszulkę sieci Mobinil, kawałek dalej i za chwilę zaś ktoś najwyraźniej uznał, że zamówiliśmy sobie zbyt mało jedzenia i domówił nam dodatkowe porcje. Smacznie i dużo na długą drogę.

I to jaką. Pewnie, zależy co kogo wzrusza, ale błękitne niebo, przedpołudniowe słońce, trochę wzniesień (żeby nie było zbyt płasko), do tego odpowiednio silny wiatr, a przede wszystkim ogromna, wolna, wszechogarniająca przestrzeń. Oczy łzawią. Nie dam głowy, czy to na pewno tylko od wiatru i prędkości, czy nie chodzi tu też czasem o jakieś wzruszenia. Myślę o rzeczach najważniejszych. Są odpowiednie do tego warunki.

Około 13:30 dojeżdżamy do miejscowości Daba. Rzut oka na zegarek, rzut oka w przeszłość. To może nie jest najlepsza pora. Mimo to podejmujemy ryzyko. Podróż śladami Kazimierza Nowaka zobowiązuje. Po krótkich poszukiwaniach udaje się zlokalizować pocztę. Nie wiedzieć czemu odpowiedź na naszą prośbę o wbicie pieczątki do sztafetowej książki wymaga konsultacji telefonicznej. Nie da się. Co prawda dostajemy, co chcemy, ale koniecznie na osobnej kopercie i ze znaczkiem. No dobra. W zamian wbijamy tu własną pieczątkę. Jeszcze herbata, owoce, tameja (to te falaflowe kulki), trochę chleba i znowu w drogę.

Robi się już ciemno, gdy dojeżdżamy do Alamejn. Jesteśmy tu umówieni z Monamem Raoufem, który prowadzi kemping przy cmentarzu niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tu w czasie walk Afrika Korps z siłami alianckimi. Rozbijamy się przy ogromnej rotundzie, pomniku i muzeum zarazem.

Monam, który jest Beduinem i mieszka nieco poniżej wraz ze swoją rodziną, towarzyszy nam do późna przy posiłku gotowanym na benzynowej maszynce Szmel-4. Sam nie chce się poczęstować, co tłumaczy kłopotami z brzuchem, za to bardzo chętnie i z ciekawością oświetla wszystko malutką latarką. Jest wesoło i chłodno. Opowiadamy mu o Kazimierzu Nowaku, gdy jesteśmy już sami, czytamy listy Nowaka do żony. Kilkaset metrów dalej morze.

I co? Cały dzień i ani słowa o eskortującej nas policji?

No cóż, zgubili nas. Nie widzieli, kiedy odjeżdżamy z drogi w kierunku cmentarza, potem zrobiło się już całkiem ciemno, a Teofil nie odebrał kilkunastu nerwowo wykonanych do niego połączeń, zawierających niewypowiedziane, za to błagalnie brzmiące pytanie: “Gdzie jesteście, Bolandii?!”. W końcu Monam prosi Teo, by odebrał, i bierze na siebie nieprzyjemną rozmowę. Nie chce mieć kłopotów. Po pół godziny przyjeżdża oddelegowany do nas policjant. Nie ma powodów, by mu zazdrościć. Przełożeni nie zostawiają mu auta, żeby mógł się w nim zagrzać. Z inicjatywy Teo zostawiamy mu trochę jedzenia, rano zobaczymy go owiniętego kocem, zmarzniętego, śpiącego na schodach niemieckiej rotundy.

Ale tymczasem jest jeszcze wieczór. Zanim pójdę spać, długo siedzę. Z co najmniej kilku powodów myślę o Sławku Kuncu. Podobało by mu się w Alamain.

Rano ruszamy w stronę miasta, wiatr w plecy. Cmentarz żołnierzy alianckich jest jeszcze bardziej imponujący. Nieopodal muzeum, wojenny sprzęt, czołgi, działa. Nic dziwnego, że w tym otoczeniu dochodzi do ostrego spięcia. Bombardujemy się chwilę, wybuchamy, mija trochę czasu i znów jest współpraca prawie jak w ramach Planu Marshalla.

Żeby dojechać do Aleksandrii musimy dać z siebie naprawdę dużo. Pedałujemy i pedałujemy. Krajobraz zmienia się nie na lepsze. Coraz więcej kurortowych hoteli (a przynajmniej ich szkielety i zapowiedź tego, czym będą), wielkie pole golfowe w budowie, miejsce pod centrum handlowe itd., itd., itd.

Mało prawdopodobne, by z tych wątpliwych dobrodziejstw skorzystali mieszkańcy El Hammam czy Bourg el-Arab (choć pewnie wielu z nich znajdzie tu jakieś zajęcie), miejscowości, do których odbijając z głównej drogi wjeżdżamy, by znów być ściśle na śladach Nowaka. Pierwsza z nich (ależ się tu jechało po wiatr! ledwo ledwo) wydaje się opuszczona, wszystko pozamykane, chociaż jest przecież czwartek, nie piątek. Gdy w końcu dobijamy do centrum, gdzie jest całkiem sporo życia i ludzi, sytuacja zmienia się w zgoła odwrotną. Manewrowanie rowerem z przyczepką, pomiędzy czterema innymi rowerami z przyczepkami, pędzącymi na oślep trzykołowymi taksówkami typu tuk-tuk, całkiem sporymi ciężarówkami i wozami zaprzężonymi w osiołki nastręcza nie lada trudności, ale szybko do tego zatęsknimy. Tymczasem, choć nie udaje nam się spotkać nikogo, kto mógłby pamiętać Nowaka (człowiek reklamowany nam jako 90-latek okazuje się być urodzony w roku 1946), dokumentujemy – jak on – naszą trasę pieczęciami.

Z El Hammam do Bourg el-Arab jedziemy inną niż dotąd drogą – znacznie węższą, z drzewami z boku i wzdłuż torów. Zmiana mile widziana, bo choć stepowy krajobraz jest przepiękny, odsapka od niego na moment chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Robi się coraz później, cienie wydłużają się w kilka metrów, a do Aleksandrii jeszcze daleka droga. Śpieszymy się, bo w piątek o 12:00 jesteśmy umówieni na wmontowanie tabliczki, pod żadnym pozorem więc nie możemy zawalić terminu. Jak na złość Teo łapie gumę w tylnym kole. Na szczęście jest Paweł, który w sytuacji kryzysowej zamienia się w automat i wymiana dętki zajmuje mu nie więcej niż 3 minuty (no, w każdym razie robi to w ekspresowym tempie).

Zbliżamy się do kilkumilionowego miasta, w którym przepisy ruchu drogowego pozostają kwestią umowną, na pewno też specjalnie nie chronią praw rowerzystów. Zwieramy szyki, włączamy światła. O następnej godzinie-półtorej można by opowiadać naprawdę sporo, ja powiem tu tylko teraz, że ostatecznie gdzie mieliśmy – dojechaliśmy. Adrenalina opada, gratulujemy sobie. Będzie co wspominać.

Mieszkający od 20 lat w Aleksandrii Grzegorz Serówka nie tylko dzwoni, żeby nas przywitać, ale i przyjeżdża m.in. odebrać od nas brudne ciuchy do prania. Dzięki! Kwaterujemy się w Normandy Hotel w samym centrum (recepcjonista pamięta Teofila sprzed roku – mamy fory), wynosimy rowery na czwarte piętro i idziemy się rozejrzeć po mieście. Jest ciekawie, kolonialna, XIX-wieczna architektura, nowe budynki, stare budynki, rozległe place. Poza tym tramwaj, ulice i kamienice – gdyby nie ten cornish (bulwar) i morze, byłoby zupełnie jak w Krakowie.

Tymczasem piątek. Pierwszy od tygodnia dzień bez pedałowania. Co to będzie?

[Piotr Tomza]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV