Tutmosis w trampkach, dzień 26 (91 dzień sztafety)

| Luksor, środa rano, wciąż dach Oasis Nubian Hostel |

Chciałem napisać coś wczoraj wieczorem, no ale przecież nijak się nie dało. Właścicielowi, a może tylko kierownikowi hostelu, po wypiciu kilku piw (dla chcącego nic trudnego) i pewnie też odpaleniu czegoś pachnącego (flagi Jamajki zobowiązują), niestety włączył się tryb “agresor”, który realizował puszczając na cały regulator przeboje kanałów telewizji satelitarnej z tej akurat części świata, w której mamy przyjemność znajdować się już prawie od miesiąca. Nie były to dobre warunki do czegokolwiek.

Na szczęście dzisiaj przecież też jest dzień.

Za jakąś godzinę-dwie ruszamy na południe, bezpośrednio już w kierunku Asuanu, gdzie w sobotę mamy nadzieję przywitać się z ekipą kolejnego, sudańskiego etapu “Afryki Nowaka” (przy tej okazji – nieustające, ogromne, niewysłowione, i w dodatku już po raz kolejny, podziękowania dla Grzegorza Serówki z Aleksandrii, który właśnie zorganizował “Sudańczykom” rezerwacje biletów na prom do Wadi Halfa). Sami będziemy się powoli zwijać. Tymczasem robi to Sebastian – wraca wieczornym pociągiem do Kairu. Żegnamy się serdecznie. Podróżowało się z nim rewelacyjnie. Co on na to? Obiecał, że napisze swoją wersję wydarzeń. Dzięki!

Ostatnie dwa dni zeszły nam głównie na zwiedzaniu, robieniu zdjęć, poszukiwaniu kadrów i ujęć, jakie wybierał dla swych fotografii Kazimierz Nowak. Luksor daje spore możliwości w tym zakresie. Dla Nowaka czas (całkiem długi) spędzony w mieście nad Nilem nie należał raczej do najbardziej szczęśliwych w podróży (trudne listy do żony, rozterki, co robić dalej, permanentny brak pieniędzy, złe warunki do pracy z racji braku lokum i potężnych upałów). My na szczęście mieliśmy się tu całkiem dobrze, chociaż Luksor faktycznie bywa niestety energochłonny.

Poniedziałek w starożytnej (jak zresztą prawie wszystko tutaj) świątyni w Karnaku. Ogromny kompleks naprawdę robi niezwykłe wrażenie: sala ze 134 kolumnami (największa tego typu konstrukcja na świecie), obeliski prosto w niebo, posągi. A wszystko to stoi tu, powiedzmy, nie od wczoraj. I jeszcze to wejście – aleją sfinksów: każdy jeden lew z głową barana głowę podpartą ma ludzką postacią. Tyle krótko, bo możnaby godzinami.

Aha, tylko dwa słowa o pieskach (choćby przez wzgląd na Medinę itd.). Pomimo, że przez świątynię w Karnaku przewijają (przewalają, przetaczają) się tysiące turystów, pieski zdają się nie zwracać na to uwagi. Kręci się ich po obiekcie co najmniej kilkanaście. Polegują, grzeją się w słońcu, podbiegają, Jeden leży zmęczony jak nieżywy w piasku. Ktoś podchodzi, żeby zrobić mu zdjęcie (piesek przez chwilę jest równie ważny co zabytki). Co by nie mówić – ciekawe, a jakie niespodziewane złamanie monumentalnego krajobrazu Karnaku.

Wczoraj za to Dolina Królów – sceneria tak piękna, że długo nie umknie z pamięci, tym bardziej, że dotarliśmy tam rowerami. Jazda wśród wznoszących się po obu stronach drogi gór, słońce, wiatr. Utnę w tym miejscu, bo znów zrobi się za bardzo poetycko.

Niezłe wrażenia też z wizyty w grobowcach faraonów (nimi bowiem wypełniona jest Dolina Królów). Np. Tutmosis III: głęboko, parno, dziwnie. Ściany pełne najrozmaitszych przekazów. Na samym dole grobowca leży ktoś w dżalabiji, getrach i czarnych trampkach. To nie Tutmosis, bo żyje. Drzemka. To człowiek pilnujący tego miejsca.

Gdy wracamy przez Dolinę Królów, by udać się stamtąd do tzw. wioski rzemieślników, Roman rozmarzonym wzrokiem spogląda na góry, układające się różnorodnie i mieniące w piaskowych kolorach. “Wiesz co mi to przypomina?” – pyta. “Baklawę”.

Wioska rzemieślników okazuje się dobrym wyborem na spędzenie tego słonecznego popołudnia (przydaje się teoretyczne przygotowanie Romana: wie, gdzie nas prowadzić). Kolory malunków w grobowcach są żywsze, a wszystko wydaje się zwyczajnie bardziej ludzkie. Zwiedzamy podziemia, a chwilę później wspinamy się w górę. Zmiana radykalna i jakie widoki! Panorama rozciąga się imponująca. W dole, gdzieś na piaskowo-kamienistym placu, dzieciaki z okolicy starają się być niegorsze niż Zidan i Gedo. Piłka nożna w takiej scenerii – coś naprawdę niesamowitego.

Góry, pustynia, wiatr, słońce, przestrzeń. Raz jeszcze i po raz już który: jest pięknie.

Wieczorem fundujemy sobie wreszcie odmianę od koszeri, tameji i podobnych pysznych, choć nieco już “przejedzonych” posiłków. Pizza. Do tego oglądanie zdjęć na dachu. A później już tylko ten hałas z głośników.

A co z tą energochłonnością? Otóż w Luksorze, jak w wielu innych na świecie żyjących z turystyki miejscach, by zapłacić za niemal każdą, najzwyklejszą rzecz uczciwą cenę, trzeba albo mieć szczęście, albo stoczyć walkę. Nie zawsze przecież zwycięską. Gdyby to jeszcze kończyło się po prostu na różnicy zdań. Ale nie – przy braku doświadczenia złe emocje, zmęczenie, wykłócanie i przykrość. Męczące. No trudno. Jak powiedział (nie w Luksorze co prawda, a w Abydos, nie ma to dla sensu jednak kluczowego znaczenia) Romanowi facet uporczywie i złośliwie naciskający na klakson: “No more domination of European people in Egypt”. No pewnie.

Czyli co? Znowu narzekanie, w dodatku na koniec. Nie, nie i nie. Tu jest świetnie, słońce świeci, wiatr wieje. Rewelacja.

[Piotr Tomza]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV