| Marsa Matruh, poniedziałek wieczór, mieszkanie właściciela restauracji „Abu Koffa” (albo tej obok) |
Pisałbym dużo – ale i czasu nie ma – zresztą o troskach mych pisać co Ci pomoże? – a wesołego nic nie przeżywam! – ot tyle – że piekielnie słońce pali – południe, a ja ruszyć muszę, aby obiad zjeść syty i tani, tam na stepie.
[Kazimierz Nowak w liście do żony, Marsa Matruh, 25 czerwca 1932 roku]
==================================
No, my trochę podobnie, chociaż i odbiorca inny, i miesiąc. Ale po kolei, choć w skrócie, co się wydarzyło od wczorajszego poranka (jest dzisiejszy wieczór) i co oznacza termin „zajścia w Sidi Barrani”.
Wyjeżdżamy po 10:00 (choć pobudka już o 7:30) i skromnym śniadaniu z zamysłem, że posilimy się porządnie dopiero po 40 km, w Sidi Barrani właśnie. Jedzie się dobrze, szybciej niż dzień wcześniej i bez wielkich przygód. Step dookoła, jak w opisach Nowaka. Słońce co prawda nie pali tak strasznie, ale w porównaniu do tego, co – ponoć – dzieje się aktualnie w Polsce, jest wręcz gorąco.
Tak było też w Sidi Barrani. Na rogatkach miasta eskortujący nas policjanci zachowują się cokolwiek dziwnie, starając się nas przekonać, że w centrum nie ma niczego takiego jak bazar czy sklepy. Nie dowierzając i tak wjeżdżamy. Rzut oka na zegarek – 13:00. Błąd. Na rogu ulic dojazdowej i głównej mijamy szkołę. Dzieci właśnie z niej wychodzą. To ta pora. Zaczynają się zajęcia pozalekcyjne.
Do dzieci, które właśnie wyszły ze szkoły, dołączają się wagarowicze. Otaczają nas, jechać ciężko. Biegną. Jedziemy. Biegną. Robi się zamieszanie – którędy, dokąd? Nie ma dobrych rozwiązań ani dróg na skróty. Skręcamy. Raz, drugi. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Kolejny błąd. Daliśmy się otoczyć. Pierścień jest ścisły, kilkurzędowy. Słyszymy nie tylko i nie przede wszystkim pozdrowienia. Czy ktoś to nagrywa? Otóż operatorów jest całkiem sporo. Wymierzone w nas kamery telefonów komórkowych to jednak nic. Policja interweniuje, stara się utworzyć wyłom w pierścieniu, byśmy byli się w stanie wydostać. Ruszamy, a raczej uciekamy. W ruch idą słowa i kamienie. Magda dostaje w plecy. Bryła jest całkiem spora. Prowadzę ucieczkę, za mną Paweł. Na wysokich obrotach zajeżdżamy przed front kawiarni. Widać przyjazne twarze dorosłych mieszkańców Sidi Barrani. O chodnik rozbija się ostatnia butelka, wchodzimy do środka. Barykada jest mocna.
Takie przygody, gdy wjeżdża się do miasta na uboczu w chwili, gdy dzieci właśnie skończyły lekcje. W Polsce czy indziej w Europie pośpiesznie wracają do domów i zapuszczają „Call of Duty”. Tutaj właściwie podobnie, tyle że nie muszą nawet wracać.
Pozostała część drogi przebiega już gładko i jest przy tym naprawdę długa. Dokładnie 111 km to dla większości z nas „życiówka”.
Ponieważ wciąż i nieustannie towarzyszy nam policja (od 15 km przed metą zmiana, tym razem jedzie z nami Muhammad), nie ma mowy o biwakowaniu na stepie. Ale namioty rozbijamy i tak – za budynkiem straży pożarnej położonym tuż obok posterunku (żeby załatwić sprawy, które załatwia się w toalecie, przechodzimy przez gabinet generała; próba naprawienia mu dolnopłuku niestety zakończona niepowodzeniem). Miejscowość nazywa się El Nagila.
Jest już po zmroku, więc czas na relaks. Paweł z Magdą i Teofilem przygotowują kolację (jest pysznie) za kontuarem użyczonym przez właściciela knajpy, w telewizji inauguracja Pucharu Narodów Afryki – Angola vs. Mali. Mecz kończy się 4:4, choć było już 4:0. Cuda się zdarzają, nie przegrywam zakładu z Pawłem.
Następny dzień, to już dziś. Jedziemy 70 km do Matruh. Po drodze emocje i zdarzenia drogowe. Ale bez strat w stanie osobowym. Szczegóły następnym razem, a teraz już idziemy świętować 113. ROCZNICĘ URODZIN KAZIMIERZA NOWAKA!
[Piotr Tomza]
wróciłem do tego tekstu po kilku tygodniach!
Czego życzyć przyjezdnemu rowerzyście w Afryce północnej? Dnia bezwietrznego i dwunastogodzinnego obowiązku szkolnego!