Idzie się! – 03-13.02.2011

Wreszcie w Kongo! 03-02-2011

“Powoli oswoiłem się z nowym trybem życia, to jest po raz pierwszy w Afryce jestem piechurem – i nie posiadam ani roweru – ani koni – ani czółen (…)”

Nareszcie stajemy się tak jak Kazimierz Nowak piechurami. To nasz pierwszy dzień z plecakami, pierwszy i istotny pod wieloma względami. Jak poradzimy sobie z ciężarami przy wysokiej temperaturze i wilgotności? Czy uda nam się bez przeszkód przekroczyć granicę i wejść do DR Kongo? Jak nas przywitają Kongijczycy?

„(…) przyznam się szczerze – Angola tak mi już obrzydła – że z radością przekroczę jej granice!”

W przeciwieństwie do Nowaka przebywaliśmy w Angoli krótko i było to dość pozytywne doświadczenie. Opuszczając rano gościnne progi misji katolickiej w Luau rozpoczęliśmy marsz przy całkowitym zachmurzeniu i dość przyjemnej temperaturze. Zatrzymując się tylko raz dotarliśmy do granicy w ciągu 2,5 godziny. 4,5 km na godzinę nie jest z pewnością oszałamiającym tempem, ale jak na pierwszy dzień byliśmy z niego zadowoleni. Po dotarciu do granicy rozpogodziło się i z nieba zaczął lać się żar.

„Liczyłem się z trudnościami – pragnąłem ich – ale nie przypuszczałem, że będą aż tak wielkie.”

Jakie trudności nas czekają? To pokażą najbliższe dni.

Granicę angolsko-kongijską przekroczyliśmy bez większych trudności, nie licząc godzinnych formalności po obu stronach granicy, przy czym po stronie kongijskiej musieliśmy odwiedzić aż 5 urzędów. Ostatecznie otrzymaliśmy zielone światło od wszystkich oficjeli i na noc znaleźliśmy schronienie w misji katolickiej. Warunki, jakie tam panowały sprowadziły nas od razu do standardu, jaki powinniśmy spodziewać się w przyszłości. Wkrótce miało się okazać, że wystawieni będziemy na jeszcze ciekawsze przykłady szoku kulturowego. Ale o tym już w kolejnej relacji.

Pozdrawiam,

Mirek i ekipa etapu 16

2011.02.03 Dilolo Gare Mission 1025m

S 10° 41.703’

E 022° 20.634’

——————-

Kongijskie wędrowanie. 11-02-2011

Tydzień wędrówki za nami. Od pierwszego dnia cierpimy z powodu odcisków – najgorsze ma Rafał. Pogoda nas również nie rozpieszcza. Praktycznie codziennie temperatura w słońcu wynosi ok. +40 C i do tego ta wilgotność. Mimo prania przepoconych rzeczy oraz prób suszenia nasze ubrania nasiąkają wilgocią i powoli gniją. Głównie popołudniami pojawiają się deszcze, choć mieliśmy parę dni bezdeszczowych oraz parę z opadami porannymi.

Droga jest trudna. Z rzadka pojawiają się odcinki 100- metrowe twardej, prostej nawierzchni. Zazwyczaj brniemy przez piaski, błota, omijamy kałuże wody, które czasami osiągają rozmiary małych jeziorek. Niektóre mosty, kładki są zapadnięte i wtedy trzeba przekraczać potoki czasami po uda w wodzie. W takich warunkach nasz rekord to 70 minut wędrówki non—stop. Popołudniami zwykle odpoczywamy już po 30 minutach.

Drogi są absolutnie nieprzejezdne dla samochodów, a tylko niektóre odcinki może przejechać ciężarówka, których przez tydzień widzieliśmy … 3 – i to w przeciwnym kierunku. Cały ruch odbywa się na motorach, pieszo i – przede wszystkim – na rowerach. Wygląda na to, że głównym zajęciem młodych mężczyzn jest przewóz mazutu zakupionego w Angoli (czy raczej w przygranicznym Dilolo Gare) do miejscowości w głębi kraju. Na rowery wyglądające jakby swoją świetność miały już dawno za sobą potrafią zapakować do siedmiu 20-to litrowych kanistrów plus rzeczy potrzebne w podróży. Waga takiego bagażu dochodzi do 150kg! Praktycznie przez cały dzień odbywa się ruch na drodze – w stronę Angoli z pustymi kanistrami, z powrotem z pełnymi. Przypomina mi to sytuacje, które dawniej działy się w naszych rejonach przygranicznych. Niektóre z tych „mrówek” chwaliły się, że potrafią pokonać odcinek 800km w 7 dni! „Na pusto” są w stanie przejechać nawet 130km dziennie!

Mimo, że cały czas poruszaliśmy się na wysokości powyżej 1000 m npm to wyżyna, na której się znajdujemy stanowi ciąg sinusoidalnych obniżeń i wzniesień, co nie ułatwia wędrówki.

Zaletą pory deszczowej są dość liczne potoki napotykane na naszej drodze. Jest to wspaniała okazja na wykąpanie się, jak również przepłukanie spoconej odzieży. Oczywiście zawsze towarzyszy nam w tym miejscowa ludność, którą możemy ocenić na przyjazną lub bardzo przyjazną. Ta druga grupa to sytuacje, kiedy w momencie zatrzymania się na odpoczynek w wiosce natychmiast przynoszą nam stołki i starają się z nami nawiązać kontakt. Wspólnymi siłami udaje się komunikować, gdyż zawsze jest ktoś, kto mówi po francusku, a w większych miejscowościach jak Dilolo Poste czy Muyeye są szkoły z nauczycielami języka angielskiego (co niekoniecznie oznacza, że łatwo się z nimi porozumieć).

Z pewnością jesteśmy pierwszą grupą białych podążających pieszo. Nawet Kazimierz Nowak podróżował z pomocą tragarzy. Ponieważ w każdej większej miejscowości musimy się rejestrować (Dilolo Gare, Dilolo Poste, Sandoa) łatwo dowiedzieć się, kiedy i jacy biali pojawiali się przed nami. Trzydziestoparoletni szef Dilolo Poste nie przypomina sobie ŻADNEGO BIAŁEGO za swego życia. W Muyeye byli amerykańscy metodyści, którzy założyli kościół w 1995 roku, ale już w 1998 wyjechali z powodu wojny. Z całą pewnością możemy zatem stwierdzić, że większość spotykanych przez nas osób NIGDY nie widziało białego człowieka. I to widać po ich reakcjach. Najpierw zdumienie, potem zaciekawienie, a gdy pozdrowimy ich w języku suahili, chokwe, czy tchiluba – prawdziwa życzliwość. W żadnej z wiosek nie czuliśmy się zagrożeni, choć im bliżej większej miejscowości tym częściej spotykamy osoby, które proszą nas o pieniądze, lub odzież. Oczywiście odmawiamy, gdyż inaczej nie odpędzilibyśmy się od podobnych próśb.

Ludzie w wioskach z pewnością nigdy nie widzieli samolotu, komputera czy cyfrowego aparatu fotograficznego. Prawdziwą radość sprawia im zobaczenie siebie na wyświetlaczu aparatu i z ochotą garną się do bycia fotografowanymi.

W żadnej dotychczas mijanej miejscowości nie było prądu. Misje, czy lokalni szefowie radzą sobie z tym problemem korzystając z agregatów prądotwórczych, baterii słonecznych, czy zwykłych akumulatorów samochodowych. Czasami do prądu podłączony jest tylko… telewizor, aby można było oglądnąć bieżące wiadomości.

W wioskach nie ma praktycznie nic do jedzenia. Banany są jeszcze niedojrzałe, a na sporadycznych stoiskach przydrożnych oferowane są orzeszki ziemne, czy kukurydza. Miejscową potrawą jest mieszanka manioku z mąką kukurydzianą, wędzonymi rybkami oraz jakąś zieleniną (kasawa).

Nie zapominamy o obowiązkach sztafetowych. Przy każdej okazji staramy się popularyzować postać Kazimierza Nowaka, a pierwszą tabliczkę zawiesiliśmy w misji franciszkańskiej w Dilolo Poste. Kolejną umieściliśmy dziś w misji salwatorianów (dawna franciszkanów) w Sandoa. Książeczka sztafetowa zapełnia się kolejnymi pieczątkami i wpisami. Staramy się też naśladować kadry fotograficzne upamiętnione przez Nowaka. Niestety brak dostępu do prądu powoduje, że 2 aparaty z czterech już nie działają. Dlatego tak ważne są miejsca takie jak misje, w których przynajmniej na 2 godziny mamy okazję się „doładować energetycznie”.

Powinienem jeszcze napisać o przyrodzie, która nas otacza. Mimo zmęczenia staramy się obserwować wszystko wokół. Soczysta zieleń, zalesione wzgórza, olbrzymie płaskie obszary zalane wodą, a właściwie morza traw z pojedynczymi lub grupami drzew – tak wyobrażam sobie słynne Okawango, a z własnych doświadczeń przypomina mi to Everglades na Florydzie. I są oczywiście liczne, przepiękne motyle. Zarówno małe, jak i olbrzymie. Są monstrualne mrówki, pająki, krocionogi, czy… karaluchy. Są egzotyczne dla nas ptaki. Czasami żałujemy, że wśród tych traw nie poruszają się elegancko żyrafy, albo nie słychać ryku lwa – ale to może akurat dobrze…

Jest to kraj licznych grup etnicznych używających rozmaitych języków czy dialektów. Normalną sytuacją jest tu posługiwanie się czterema językami lokalnymi (np. suahili, lingala, chokwe, tschiluba), a do tego jeszcze francuskim czy nawet angielskim! Gdyby jeszcze dać tym ludziom lepsze szanse na edukację! Zamiast tego promuje się wielodzietność i przeciętna rodzina składa się z dziesięciorga rodzeństwa!

Mógłbym tak pisać i pisać, ale zachowam coś na dalsze relacje.

Pozdrawiam serdecznie,

Mirek i ekipa etapu 16.

2011.02.11 Sandoa 946m

S 09° 42.789’

E 022° 53.087’

—————–

Przez drogi i bezdroża, czyli motorami od Sandoa do Ntita. 13-02-2011

W ciągu 7 dni wędrówki przebyliśmy zaledwie ok. 150km zamiast planowanych 200km. Ponadto zatrzymaliśmy się cały dzień w Dilolo Poste, gdzie zwiedziliśmy szkołę, szpital oraz przytułek dla trędowatych, a także umieściliśmy naszą pierwszą tabliczkę „Trasy Nowaka” przy wejściu do misji franciszkańskiej.

Przed nami wciąż około 700km do celu, czyli Luebo, a praktycznie dysponujemy tylko 20-toma dniami na wędrówkę. Pozostały czas jest nam potrzebny na dotarcie do Kanangi i przemieszczenie się stamtąd do Kinszasy. Kongo nie należy do krajów, w których można przewidywalnie coś z góry zaplanować, dlatego zawsze potrzebujemy trochę czasu w zapasie.

Nie jesteśmy w stanie przebyć tego odcinka z tak ciężkimi plecakami bez pomocy jakiegoś transportu. Postanowiliśmy zatem skorzystać z możliwości pokonania odległości 220km z Sandoa do Ntita motorami, co wydawało nam się najlepszym rozwiązaniem. W porze deszczowej w Kongo można naprawdę utknąć w jakimś miejscu na dobre bez możliwości wydostania się przez długi, długi czas.

Ojciec Marcellin z Sandoa, Kongijczyk, oaza spokoju, załatwił nam czterech chętnych motocyklistów, którzy mieli nas zawieźć do misji Ntita koło Musumby. 100$ od osoby. Czas wyjazdu – 7:30. Przekazałem im pieniądze na paliwo i czekamy na ich przyjazd. Według księdza czas przejazdu do Ntita nie powinien przekroczyć 5 godzin, a zatem mamy spory zapas, aby zdążyć do celu przed nocą. Czekamy. Ksiądz jest z nimi w kontakcie telefonicznym. Czekamy – zmieniają olej, tankują paliwo, jedzą posiłek. Czekamy, w końcu pojawiają się – jest 13:00. Robi się trochę nerwowo z czasem, nie chcę jechać kongijskimi drogami po ciemku. Ale przynajmniej nie pada – na razie.

To już nasz kolejny środek transportu od wylotu z Polski. Taksówka w Warszawie; samoloty do Frankfurtu, Luandy, Lueny; autobusy i busiki w Luandzie; pick-up’y w Luena i w drodze do Luau; krótki podjazd ciężarówką, gdzieś między Dilolo Gare a Dilolo Poste, a teraz motory. Podróbka chińska. Wszystkie jednakowe – Boxer 300. Ubieram kurtkę, gdyż zanosi się na deszcz – nie mylę się, na szczęście nie pada mocno.

Nie obywa się bez przygód. Kierowca motocykla, na którym jedzie Sebastian okazuje się być nowicjuszem. Przewraca motor tego dnia aż 4 razy!! Na szczęście obyło się bez poważnych urazów cielesnych, ale jedziemy przez to ostrożnie, czyli wolno. Po około 2,5 godzinach ten sam motocykl „łapie kapcia”. Naprawa zajmuje dobre 45 minut. Rafał przygląda się licznikowi swojego motoru (jedyny, którego dalmierz działa) – przejechaliśmy dopiero ok. 50km! Z pewnością nie dotrzemy do celu za dnia, ale ruszamy dalej. Kolejne 2,5 godziny i zatrzymujemy się z moim kierowcą w małej wiosce, gdyż „zgubiliśmy” pozostałe motory. Coś się wydarzyło. Czekamy. Po pół godzinie dojeżdżają – motocykl Rafała wpadł do głębokiego dołu i zalał silnik. Jest już ciemno. Jedziemy do kolejnej wioski, gdyż w tutejszej nie ma nic do jedzenia. Nocna jazda przez błota nie należy do najprzyjemniejszych. Mam nadzieje, że nic się już dziś poważnego nie wydarzy. W końcu docieramy do Musiga, daję kierowcom pieniądze na jedzenie, a sami rozbijamy namioty i kładziemy się spać w ubraniach, bez jedzenia. Nasi kierowcy chcą kontynuować jazdę od godziny 4-tej rano, ale zgadzamy się na 6-tą – nie będziemy jechać po ciemku.

O 6-tej już na nas trąbią. Ciekawe, że poprzedniego dnia tak im nie było śpieszno! Ruszamy. Tym razem już bez wywrotek i awarii docieramy po kolejnych 5 godzinach czystej jazdy do Musumby, a stamtąd 5km do Misji Salwatorianów w Ntita. 220km motorem w 10 godzin daje wyobrażenie o jakości tutejszych dróg, a przecież były odcinki, gdzie rozpędzaliśmy się nawet do 70km/godzinę! Najważniejsze, że cali i zdrowi dotarliśmy do celu. Jesteśmy zmęczeni po niezbyt przespanej nocy i chcemy jak najszybciej pożegnać już naszych kierowców. Oczywiście chcą jeszcze dodatkowe pieniądze na jedzenie, paliwo, ale to już standard. Ignorujemy ich i witamy się z naszymi nowymi gospodarzami. Po raz pierwszy są to biali księża z Belgii, którzy witają nas serdecznie. Będzie dobrze.

Pozdrawiam serdecznie,

Mirek i ekipa etapu 16

2011.02.13 Ntita Mission 899m

S 08° 22.000’

E 022° 36.017’

** Cytaty pochodzą z listów Kazimierza Nowaka do żony, pisanych w 1935 roku, będących w zasobach archiwalnych wydawnictwa Sorus

10 komentarzy to “Idzie się! – 03-13.02.2011

  1. Monka pisze:

    Milek trzymam za ciebie kciuki:)
    Wszystkiego najlepszego z kazji urodzin i trzymaj sie:)
    Monka

  2. AL pisze:

    i co dalej? gdzie dziś jesteście? Mirku trzymam za Was kciuki! z niecierpliwością czekam na dalsze relacje.. pozdrawiam

  3. norberts pisze:

    kasiamarias, chłopaki mają bardzo ograniczony dostęp do internetu, więc jeśli zerkną na komentarze pod relacją to może niech już tu skorzystają z tych zwrotów w suahili, myślę, że i inni są ciekawi;) napisz je tu

  4. kasiamarias pisze:

    Mirku, jeśli potrzebujecie codziennych zwrotów w suahili – służę pomocą. napisz, gdzie podesłać.

  5. kasiamarias pisze:

    prawdziwa przygoda… nadal żałuję, że mnie tam nie ma, choć lekko nie macie. Mirku, pozdrawiam serdecznie! świetne opisy, czekam na więcej.kasia

  6. jacek-staryherbatnik pisze:

    No i co,no i co dalej…???

  7. Mirek życzymy wytrwałości, niższej temperatury i samych przyjaznych Kongijczyków!
    Pozdrawiamy i trzymamy kciuki.

  8. marcin pisze:

    oszukaństwo 🙂 miało być „pieszo przez DR KONGO” a bujacie się pojazdami. mięczaki 😉

  9. Aneta pisze:

    Mirek, lubie te drobiazgowe opisy z podrozy. Ciesze sie, ze sobie radzicie. Tak trzymac.

  10. Piotrek pisze:

    Wypas na maxa chłopaki!
    Koniecznie dawajta fatosy!!!

    Wielkie pozdro!

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV