Na kolacje były steki. No co można powiedzieć na temat steków w kraju, który krowami stoi do tego stopnia, że wołowina namibijska trafia nawet na pilnie strzeżony przepisami sanitarnymi rynek unijny. Całość dopełniło zimne piwo „Windhoek Lager” i ciekawe rozmowy na tematy afrykańskie z naszym gospodarzem burem oraz Willemem i Shalkiem.
Poranek zaczął się standardowo – wstaliśmy bardzo wcześnie, wyjechaliśmy już niespecjalnie wcześnie. Szybko (średnia tego dnia wynosiła ponad 17 km/h na szutrze) przejechaliśmy z 50 km na farmę prowadzoną przez daleką rodzinę Shalka. Po drodze przejechaliśmy przez Hochfeld, miejsce gdzie Kazik odwiedził miejscową komendę Policji pustynnej, o czym wiemy dzięki listom do żony oraz wpisowi komendanta do kazikowego dziennika. Była to niedziela, komenda policji zamkniętą na cztery spusty, no ale czego się nie robi dla Kazika? Po drobnych perypetiach udało nam się pana komendanta posterunku obudzić w niedzielny poranek. Na szczęście poczuł wielkość sprawy, z którą do niego przybywamy, z uwagą przestudiował wpis swojego poprzednika sprzed 80 prawie lat i z uśmiechem na twarzy wpisał się do naszej książki pałeczki przypieczętowawszy wszystko oficjalną pieczęcią posterunku :-). Ruszyliśmy dalej w drogę.
I tu zdaje się trzeba poczynić małą dygresje – otóż żyjemy na świecie, w którym, jak mogło by się wydawać, odkryte zostało już nieomal wszystko, co do odkrycia było, w świecie, w którym oko z nieba zajrzy w każdy zakątek, w świecie, w którym z Kazikowego romantyzmu jechania w nieznane niewiele już zostało. Dlatego też, jak przystało na dzielnych naśladowców Kazika, postanowiliśmy tego dnia dla odmiany coś odkryć, zamiast wiernie jechać po tym, co znane.
Na imię jej było Konfluencja ;-). Dla niewtajemniczonych konfluencja (ang. degree confluence) to miejsce przecięcia się pełnego co do stopnia równoleżnika z pełnym co do stopnia południkiem. Twórcy projektu degree confluence postawili sobie, a właściwie wszystkim zainteresowanym odkrywcom, zadanie ich odkrycia – odwiedzenia ich, obfotografowania, dowiedzenia się, co w tym wyznaczonym w matematyczny sposób miejscu się znajduje. Przykładowo w Polsce jakiś już czas temu wszystkie konfluencje zostały odwiedzone. Za to w Namibii kilka jeszcze czekało, a nawet nadal czeka, na swojego odkrywcę :).
Dlatego właśnie tego dnia po przejechaniu rowerem odcinka, który nie budził w nas wyrzutów sumienia, przesiedliśmy się z rowerów do land rowerów, a właściwie to do jednego LandRowera w wersji kabriolet. I pomknęliśmy ku naszej Konfluencji. Przejażdżka na pace auta namibijskimi szutrami to całkiem ciekawe przeżycie: wiatr we włosach i kurz wszędzie, przestrzeń dookoła. LandRowerem po drogach publicznych zrobiliśmy jakieś 30 km, następnie zjechaliśmy na drogi prowadzące przez jedną z farm do następnej. W dobrym zwyczaju jest zapytać o pozwolenie właściciela gruntu przed wejściem na niego, dlatego pojechaliśmy jakieś 20 km w głąb od drogi po to, by dotrzeć do farmy. Tutaj czekała na nas miła niespodzianka. Zamieszkiwała na niej pani Gartner, która do Namibii przybyła jako uchodźca z Angoli po tym, jak wybuchła tam wojna domowa. Pani Gartner w Angoli prowadziła farmę, na której uprawiano kawę. Uciekając z Angoli wzięła ze sobą tyko ubranie, które miała na sobie i… nieco kawy, którą przez 34 lata trzymała w postaci zielonych ziaren. Krótko przed naszym przybyciem wypaliła jej kolejną porcje. Tym o to sposobem pośrodku afrykańskiego buszu, w miejscu gdzie wydawało by się, że można trafić jedynie na krzaki, trawę lub sporadycznie na wodopoje dla bydła, trafiła nam się kawa naprawdę wyśmienita. Po wypiciu dwóch filiżanek (nikt nie był w stanie odmówić sobie dolewki, mimo że śpieszyliśmy się ku konfluencji), przyszedł czas na degustacje cytrynek prosto z drzewa. Osobiście wciągnąłem całą cytrynkę – smakowała jak nieco bardziej kwaśne pomarańczko.
Wzmocnieni pyszną kawą i skwaszeni cytrynkami ruszyliśmy w dalszą drogę. Wpatrzeni w GPSy próbowaliśmy rozszyfrować gęstą sieć dróg farmerskich tak, by w miarę możliwości przedzierać się przez kolczasty busz możliwie najkrócej. Ostatecznie stanęliśmy na końcu drogi obok wodopoju dla krów. Do pokonania pozostało nam 350 m afrykańskiego buszu.
Nawigacja po buszu, jak się okazało, to nie taka prosta sprawa. Kolczaste krzaki splątane jeden z drugim wyznaczają ściany tego labiryntu. Przez ściany chodzić się po prostu nie da – grozi to rozerwaniem ubrania i pokaleczeniem. Nie mniej w ciągu kwadransa udało nam się rozwikłać i tę zagadkę intelektualną i dotarliśmy w miejsce, w którym nasze 3 GPSy pokazały pozycje S21.00000 E18.00000. Cel osiągnięty – konfluencja została zdobyta :). Zdobyliśmy miejsce, w którym wcześniej nie stała jeszcze ludzka stopa! Nie pozostało nam już nic innego, jak zgodnie z zasadami projektu zrobić foto GPSa dla udowodnienia pozycji, foto nas samych oraz foto we wszystkich głównych kierunkach kompasu. Wkrótce podeślemy linka do informacji na stronie confluence.org.
I tak oto zrobiła się godzina 18-ta i zostaliśmy zaproszeni do rozbicia namiotu na farmie Eilada, u którego wcześniej zostawiliśmy bezpiecznie nasze rowery. Trawka pod namioty była tak niesamowicie soczyście, zielona, tak puszysta i tak miękka, iż długo leżeliśmy bezpośrednio na niej ciesząc się tą prostą radością życia zanim rozbiliśmy namioty na noc. I tak oto zakończył się kolejny dzień naszej Kazikowej przygody w Namibii.
[Filip]
o! i nie ma to jak milo zakończony dzien, przy przemiłej lekturze:) rewelacja! buzia:)
O Filipie , KONFLUENCJI Wielki Odkrywco!:) czytamy,podziwiamy,czekamy na dalsze opowiesci.usciski dla ekipy
Oj dzielni, dzielni Ci nasi odkrywcy. Dobrze, że ich ta konfluencja „nie wessała”.
Dzielni ci nasi odkrywcy. A może ktoś policzy ile konfluencji będzie jeszcze na naszym szlaku.