sobota, 4 grudnia 2010
Przed opuszczeniem bardzo dla nas gościnnego Tsumeb spotykamy się na śniadaniu z Wernerem, aby pomóc mu w sporządzeniu notatki o nas do lokalnej tsumebskiej gazety. Rozmowy obfitują w wiele ciekawych informacji o samej Namibii, o kopalni w Tsumeb, o wodach zarówno podziemnych jak i powierzchniowych, a także o Owambolandzie, w który lada moment mieliśmy wkroczyć. Z Wernerem żegnamy się tylko na chwilę, żeby się spakować i ponownie spotkać na sesję fotograficzną „in action”. Jego zaangażowanie sugeruje, że będzie to zdecydowanie lepszy artykuł niż ten, który pojawił się w „Die Republiken”.
Ostatecznie zostawiamy za sobą Tsumeb – ostatnią białą osadę w Afryce Południowo-Zachodniej i udajemy się nad jezioro Otjikoto, które jest jednym z trzech niewysychających akwenów wodnych w Namibii. A powstało najprawdopodobniej na skutek zawalenia się stropu jaskini i przypomina swoim wyglądem kamieniołom. Pozostałe dwa to oddalone od niego o 20 km jezioro Guinas oraz podziemne jezioro o powierzchni 2 hektarów w jaskini Dragon’s Breath. Mieliśmy z Filipem chrapkę na 30-metrowy zjazd do wnętrza tejże jaskini, ale niestety właściciel ziemi, na której się ona znajduje, nie dysponuje odpowiednim sprzętem alpinistycznym.
Samo jezioro Otjikoto jest ważnym punktem historycznym. W 1915 roku wycofujące się wojska niemieckie zatopiły w jeziorze 10 armat oraz ponad 300 skrzynek amunicji. Część sprzętu została wydobyta z dna jeziora i umieszczona w muzeach w Tsumeb oraz Windhoek, natomiast reszta nadal spoczywa na ok. 55 metrach pod powierzchnią wody i stanowi jedyne w swoim rodzaju podwodne muzeum. Niestety zwiedzać mogą je tylko członkowie klubu nurkowego z Windhoek.
W czasach Nowaka w okolicy żyło mnóstwo dzikich zwierząt – lwy, likaony, hieny, a nad samym jeziorem spacerowały flamingi. Dzisiaj wszystko jest prywatną własnością, a przed wejściem rzecz jasna należy kupić bilet. Zamiast flamingów można podziwiać kozy i owce. Taka to teraz dzicz.
Mimo wszystko jest to ważne miejsce na trasie naszej podróży i postanowiliśmy umieścić tutaj jedną z Nowakowych tabliczek. Po krótkich rozmowach z właścicielem, wybraliśmy miejsce, którego nie da się przeoczyć udając się nad jezioro i własnoręcznie, każdy po jednej śrubce przymocowaliśmy ową tabliczkę. W tym miejscu chcielibyśmy podziękować jej sponsorowi – panu Sławomirowi Miłaszewskiemu. Specjalne podziękowania składamy również na ręce pani Joanny Gips, która ów sponsoring dla naszego etapu pozyskała.
Jeszcze gdzieś przede mną dwie farmy, a dalej już kraj murzyński, bezkresny, nędzarny i dużo trudnych, ciężkich nad wyraz dni tułaczych.
Nowak podróżował dalej przez ówczesny rezerwat, a dzisiaj już Park Narodowy Etosha. Niestety rowerami nie możemy wjechać na teren parku. Zabraniają tego przepisy. Poza tym w Parku Etosha nie jesteśmy górą piramidy pokarmowej. Dlatego też nasza dalsza droga prowadzi głównym asfaltem w głąb Owambolandu, a Nowakowe Namutoni zmuszeni będziemy odwiedzić dopiero, gdy przesiądziemy się z rowerów do samochodu.
Wraz ze zbliżającym się zmierzchem rozpoczynamy akcję „nocleg”. Tym razem po opuszczeniu głównej drogi trafiamy na „farmę lwa”. Właścicielami okazuje się małżeństwo na co dzień pracujące w Tsumeb, a podczas weekendu doglądające prac na farmie. Oczywiście już nie jesteśmy anonimowi, mówią, że dzisiaj machali do nas, kiedy nas mijali na drodze. Pierwsze lody przełamane, choć dla pracowników farmy nadal jesteśmy niczym UFO i przez baaaardzo długi czas przyglądają się jak to dziwni biali ludzie rozpakowują sakwy, rozstawiają namioty na trawie, gotują makaron itd. Pierwszy raz mamy okazję zobaczyć jak wygląda życie na murzyńskiej farmie. Prąd jest czasem, woda jest gdzieniegdzie, toaleta nie działa, ale za to kąpiel przy świeczce wprowadza miły nastrój.
Podczas wieczornych rozmów z państwem Gomachab po raz kolejny przekonujemy się, że w tym kraju wszyscy się znają. Pan Otis w młodości grywał w piłkę z Guntherem Hellinghousen, u którego mieliśmy okazję nocować tydzień wcześniej.
Spokój. Cisza. Rozgwieżdżone niebo. Tylko powoli czujemy, że nasza podróż zbliża się ku końcowi. Niestety.
.
niedziela, 5 grudnia 2010
Idziemy na rekord! Wstaliśmy z postanowieniem, że to właśnie dziś przejedziemy sto kilometrów. Bo co tu innego robić, jeśli po drodze GPS oprócz jednej miejscowości pokazuje tylko wielkie nic. Przemierzamy więc owo wielkie nic, a tu niespodzianka: co chwilę coś.
Na początek przekraczamy tzw. Red Line, czyli granicę pomiędzy światem rozwiniętym i światem rozwijającym się lub, żeby opisać to dosadniej, między światem, gdzie się żyje i światem, gdzie żyć się próbuje. Na północy żyje ok. 70% namibijskiego społeczeństwa, a większość ziem jest wspólna, należy do różnych plemion, a rzadziej jest w rękach prywatnych. Obszar na południu natomiast jest w całości prywatny, ziemie są podzielone na farmy czasem osiągające rozmiary nawet 50 tys. hektarów. Red Line, to jednak przede wszystkim punkt kontroli bydła. Na południu zwierzęta są hodowane w sposób komercyjny, a więc na mięso, które później w dużej mierze jest eksportowane. Na północy natomiast nikt nie panuje nad tym, która krowa jest czyja i jakie jest jej przeznaczenie, więc należało ustanowić weterynaryjny punkt kontroli zwierząt, aby jakaś przypadkowa sztuka z północy nie została eksportowana na europejskie salony.
Nie wieźliśmy w sakwie żadnej krowy, więc ową granicę przekroczyliśmy bez żadnej kontroli. Dalsza droga poprzez nicość to nieustanna walka. Walka tak trudna i zażarta, że potrzeba było nie lada motywacji, aby licznik pokazał upragnione sto kilometrów. Kiedy żar leje się z nieba, pot spływa po policzkach, a przy drodze co dwa kilometry stoi budka z coca-colą, to tylko najbardziej zaprawieni w bojach podróżnicy są w stanie ową walkę z samym sobą wygrać i pedałować dalej i dalej, nie zwracając uwagi na nawoływania spragnionego orzeźwienia organizmu. Wygraliśmy!
Aby uczcić owo zwycięstwo, zatrzymujemy się w barze w celu zakupienia życiodajnego płynu. Chciałbym napisać, że bar był czwartej kategorii, ale nie, moi drodzy, tenże bar wychodzi poza wszelkie znane mi normy i standardy. Bar posiadał lodówkę, ale prądu niestety nie, więc życiodajny płyn był życiodajny tylko w przenośni. Ale nic to. Kiedy już dogadałem się w języku Owambo, czego ja tu tak naprawdę szukam, nagle wszystkie buteleczki zniknęły. Hmm.. czy ja kupiłem po piwie wszystkim ludziom w tym barze, czy o co chodzi? Ale nagle pani łapie mnie za rękę i prowadzi w barowe kazamaty, aby się rozliczyć. No i się zaczęło. 15 minut machania łapkami i dziesięciu przekrzykujących się pomocników, próbujących ustalić, ile kosztują te butelczyny i ile mają mi wydać. Palcem po piasku doszliśmy do porozumienia, przynajmniej tak mi się wydawało. Nagle się okazało, że piwo jest dolara droższe, dopłacam więc, jednak pani zapomniała, że poprzednio już mi wydała resztę i tak w kółko. W końcu jednak z różnych stron, różne osoby wręczyły mi buteleczki i z upragnionym pakunkiem udaliśmy się w dalszą drogę na spotkanie gradobicia. Ulewa przyszła tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy wyciągnąć kurtek, więc z zachodzącym słońcem po lewej i tęczą po prawej przyszło nam pedałować w ulewnym deszczu szukając noclegu w przydrożnym buszu.
[Kuba]