Dzisiaj na kolacje zjedliśmy prawie cały bochen chleba z puszką dżemu figowego. Na początku naiwnie kupowaliśmy droższe i mniejsze słoiki z dżemem, żeby dało się je zamknąć, ale praktyka wykazała, że zamykanie czegoś tak pysznego nie jest konieczne, gdyż pod koniec kolacji zamykać nie ma już po prostu czego. No ale może zacznijmy od początku.
27 listopada 2010
Nocleg poprzedniej nocy wypadł nam w okolicy lotniska położonego przy miejscowości Otjiwarongo. To ostatnia większa, a tak naprawdę jakakolwiek miejscowość przez następne 120 km, kiedy to dojedziemy do Otavi. Nakupiliśmy zatem wszelakich wiktuałów i wyjechaliśmy przysłowiowe 5 km za miasto na nocleg. Zastosowaliśmy standardową ostatnio technikę. Polega na tym, że zjeżdża się z asfaltu na boczną drogę, jedzie się nią paręset metrów i rozbija namiot obok. Samochody takimi drogi jeżdżą raz na godzinę albo rzadziej – można więc spokojnie spać w namiocie paręnaście metrów od drogi. Tym razem wypadło nam w udziale spore wypłaszczenie nieopodal lotniska, które wyglądało nam na znacznie rzadziej używane niż lotnisko przeciętnego aeroklubu. Rzecz jasna w trakcie 12 godzin, które spędziliśmy w jego pobliżu, nic z niego nie wystartowało ani nic na nim nie wylądowało.
Cały ten dzień można by streścić w jednym krótkim słowie – asfalt. Prosta droga, niemal nic po drodze, tylko zdecydowanie zbyt szybko śmigające samochody zdążające na granicę z Angolą. Tutaj szybka notka na temat techniki jazdy asfaltem: otóż podstawa to nie dać się zepchnąć na pobocze. Jazda rządkiem, jeden za drugim, nie zdaje egzaminu. Kierowcy postrzegają nas wtedy jak..
[Dygresja: Ja przepraszam, ale w takich warunkach to się nie da relacji pisać 🙂 Ledwo zacząłem, a tu taaaaki zachód słońca, że nawet dżemik figowy stracił amatorów, bo wszyscy biegają z lustrzankami próbując uwiecznić tę niesamowitą plejadę kolorów, jaką zafundowały nam chmury i zachodzące słonce.]
…obiekty dwuwymiarowe, coś, co można minąć na trzeciego, nie zwalniając nawet ze standardowej prędkości wynoszącej jakieś 130 km/h. Trzeba zatem jechać obok siebie. Wtedy nie ma nas jak minąć na trzeciego i trzeba grzecznie zjechać na pas obok, a jeśli się nie da, bo coś jedzie z naprzeciwka, to cierpliwie poczekać, jadąc 20 km/h za nami, aż to coś minie i dopiero wtedy wyprzedzić. Rzadko zdarzają się zniecierpliwione potrąbiwania kierowców, a bezpieczeństwo jazdy w ten sposób jest znacznie większe. Nawet stosunkowo często mijające nas samochody policyjne nie wydają się mieć żadnego „ale” do takiej metody jazdy.
[I tu kolejna dygresja – otóż słonce sobie zaszło, niebo powoli traci barwy i do boju ruszyły komary. Zatem pisanie relacji trzeba było znowu przerwać po to, by wetrzeć w siebie odrobinę DEETa. Mamy nieco preparatu zawierającego 100% DEETa w DEETcie i tenże działa znakomicie.]
W ciągu dnia zdarzyła się jedna warta odnotowania rzecz – a mianowicie przekroczyliśmy 20. stopień szerokości geograficznej południowej. Zatrzymaliśmy rowery w tym pozornie niczym niewyróżniającym się miejscu, wzajemne gratulacje i ruszamy dalej.
Wieczór tym razem wypadł nam lekko zakręcony. Przejechaliśmy około 80 km, czyli ustanowiliśmy nasz dotychczasowy rekord ilości kilometrów przejechanych w jeden dzień. Okomukandi – tak nazywał się cel naszej podróży zaznaczony jako miejscowość na mapie. Nowak zatrzymał się w tej miejscowości na farmie Pana Bismarka. Na miejscu miejscowość okazała się… stacją benzynową usytuowaną przy asfaltowej drodze. Po Panu Bismarku ani śladu.
No ale dobre i to – nie spodziewaliśmy się niczego w tym miejscu, a już na pewno nie całkiem nieźle zaopatrzonego sklepu. Uzupełniliśmy zapasy wody i jedzenia itp. i wjechaliśmy w boczny szutr, by się przy nim rozbić. Okolica drogi była dość średnia (piaszczysta), więc zostawiłem ekipę, wziąłem jedną z krótkofalówek i pojechałem na eksplorację okolicy, a nuż spotkam pana Bismarka. I tak oto trafiłem na dość specyficzną farmę, bo… należącą do prezydenta Namibii! :-). Dopytać się właściciela, czy możemy u niego na farmie rozbić namioty, było dość trudno, farmą zarządzał zarządca, którego też akurat nie było. Kwestia wydawała się generalnie dość trywialna, soczystej trawy w okolicy było tyle, by wystarczyło na niewielkie lotnisko. Niestety sprawę komplikował fakt, że ten dzień był w Namibii dniem wyborów. 10 telefonów później dowiedziałem się jednak, że najlepiej będzie mi się rozbić na stacji przy samym asfalcie, bo tam jest ochrona prezydenta incognito i ona nas będzie miała na oku, w związku z czym będzie na pewno bezpiecznie. Po konsultacjach z Kubą i dziewczynami zgodnie stwierdziliśmy, że do zasypiania znacznie bardziej od dźwięków motoryzacyjnych odpowiadają nam odgłosy natury i…
[Kochani – tutaj kolejna dygresja. Jest 20:20, zgodnie z afrykańskim zwyczajem 30 minut po zachodzie słońca zapada zmierzch cywilny. Innymi słowy w trymiga robi się kompletnie i totalnie ciemno. Dzień przechodzi w noc w naprawdę zdumiewającym tempie. A ekran mojego netbooka jest niestety najjaśniejszym obiektem w okolicy. Powoduje to, że po ekranie łazi mi na tę chwilę około siedmiu skrzydlatych stworów i muszę znowu przerwać pisanie relacji, by je jakoś odciągnąć.
Zmieniłem tło Worda na czerwone. Wygląda dziwnie, no ale czerwony kolor zdaje się mniej przyciągać owady. Po ekranie łażą mi raptem trzy owady, więc jest chyba nieco lepiej. Doceńcie kochani przez co musimy przejść, by wysłać wam relacje z wyprawy :-).]
…i nie pozostało mi nic innego, jak udać się do ochroniarzy raz jeszcze i odmówić grzecznie propozycji rozbicia namiotu na stacji. Muszę przyznać, że prezydencka ochrona to maksymalny profesjonalizm, jeśli chodzi o wtapianie się w tłum i kamuflowanie. Naprawdę, gdybym nie wiedział, że oni to oni, to miałbym poważne problemy, by odróżnić ich od znudzonych życiem miejscowych ;-).
Kolacja, wieczorne polaków rozmowy. Zamiast ogniska podświetlona na biało butelka własnej roboty lemoniady (przyciąga owady, które nie atakują nas). Dookoła nas szalały burze, dodając scenerii nieco dramatyzmu. Zmęczeni wreszcie udaliśmy się spać.
Nocą natura zafundowała nam za to niezłe widowisko. Burza była naprawdę konkretna. Rano menażki zostawione przed namiotem były wypełnione po samą górę wodą. Nasze namioty ze sklepu Fjord Nansen i tym razem wyszły dzielnie z opresji. W środku było sucho, ciepło i przytulnie, choć wiatr z napierał z ogromną siłą, próbując dogiąć je do ziemi.
[Filip Kierzek]
Dzisiaj spimy na farmie jakies 40 km na północ od Tsumeb. Zawisla kolejna tabliczka Nowakowa przy Jeziorze Oshikato .. ale o tym w kolejnej relacji. Teraz przed nami duuuuużo asfaltu .. czyli Julio mamy coś a la wasz etap :-).
Tylko chyba sie przyzwyczaijamy calkiem niezle do warunkow gdyz wczoraj ze zdiwieniem spojrzelismy na termometr .. 35C?? .. eeee .. wydawalo nam sie ze jest moze ze 28C .. 🙂
Pozdrawiamy!
A ja zazdroszcze, że jedziecie!!! No i tych buuuuurz:)
A u nas tez wybory. Ale na pewno nudniejsze i zamiast piorunow mamy zwaly sniegu 🙂 i mroz! Zazdroszcze zachodow slonca, nawet z komarami! Powodzenia i drogi tylko z gorki!