Nocny rajd do pałeczki (relacja nr 2 z Czadu)
Nasz autobus dociera bezpiecznie do miasta Moundou po 17.00 i po krótkiej przerwie mamy jechać już prosto do Gore. Nie, nie tym samym, innym, który zaraz ma podjechać. Ściągamy nasze bagaże z dachu, pilnując, aby nikt poza pracownikami firmy przewozowej nam w tym nie pomagał, bo to zawsze skutkuje uszczupleniem naszej zwitki banknotów, a w najlepszym razie teatralną dyskusją. Po chwili stoimy z całym naszym bagażem na placyku stacji i czekamy na autobus. Po jakimś czasie mówią nam, że nasza czwórka to za mało na kurs do Gore i nici z jazdy autobusem. Następny jutro w południe. Ale jest opcja alternatywna – zwrot część kasy za bilety i transport do Gore terenową Toyotą stojącą nieopodal – za dodatkową dopłatą. Teatr negocjacji trwa z pół godziny, ostatecznie lądujemy na pace czerwonej Toyki z całym dobytkiem. W zasadzie po załadowaniu bagaży na pace nie ma już zbyt wiele miejsca dla pasażerów, a oprócz kierowcy ma jechać z nami jego pomagier. Dwie osoby do środka na przednie siedzenie i trzy na pakę. Ruszamy.
Jest już zupełnie ciemno. Nie opuszczamy jednak miasta od razu. Zatrzymujemy się na czymś w rodzaju stacji benzynowej, benzyna w butelkach po piwie (0.66l) dla motocykli, w kanistrach dla samochodów. Kierowca wkłada do wlewu paliwa lejek, wyściela go gazą i przechyla kanister. Ups! Leje się spod auta, chyba bak dziurawy. Jakaś kombinacja z plastikowym wężem, dedukuję, że chcą pominąć dziurawy odcinek wlewu paliwa i wlać benzynę do baku jakimś innym „sekretnym” otworem. Nie pytam o co chodzi, bo nie znają francuskiego, niech działają. Zapasówka musi być wyjęta znad baku. Potem dziwna akcja z podnośnikiem hydraulicznym wciśniętym między tylne koło a nadkole. Na sam koniec na pace ląduje wielka beczka pełna paliwa. W końcu pytam kogoś o co tu chodzi. To wasza asekuracja – otrzymuję odpowiedź.
Teraz na pace nie ma miejsca w ogóle. Ulla z Kasią do środka, zostajemy z Andrzejem i pomocnikiem kierowcy na pace. Nie bardzo jest jak siedzieć i czego się trzymać.
Wyjeżdżamy z miasta i rozpędzamy się niezłym asfaltem do ok. 100 km/godz. Pęd powietrza ogłusza, przyjmujemy wiatr na plecy, a wraz z nim bolesne uderzenia rozbijanych owadów. Est-ce que c’est bon? (czy to jest dobre?) – pyta retorycznie i z dezaprobatą pomocnik szofera. Nie, nie jest to dobre z pewnością, ale nie ma innego wyjścia. Wtem zostaję mocno trafiony – aż jęknąłem – chyba nietoperz! Andrzej zsuwa się zapobiegawczo na bagaż i przyjmuje pozycję leżąc na brzuchu głową w kierunku przeciwnym do jazdy, a biała koszulka pędem powietrza zadziera mu się pod pachy. Patrząc na niego można by pomyśleć, że chłop upił się i śpi, ale nic bardziej błędnego – on walczy o przetrwanie.
Powoli oswajam się z sytuacją i przyjmuję raz po raz kolejne strzały na plecy ze spokojem. Kończy się asfalt i kontynuujemy jazdę czerwoną laterytową drogą – tak charakterystyczną dla Afryki. Zwalniamy tylko nieznacznie. Odwracam się raz po raz do przodu, ale ostrożnie, aby nie dostać owadem w oko. Jednak widok z przodu jest niezwykle absorbujący i nie mogę się mu oprzeć. Patrząc bowiem z góry na oświetloną reflektorami czerwoną drogę i soczyście zielony busz umykający w dzikim pędzie po bokach mam wrażenie udziału w nocnym rajdzie safari. Obawiam się tylko, że wpadniemy w jakąś dziurę i fikniemy że aż hej!
Po jakiejś godzinie jazdy pytam czarnego towarzysza ile jeszcze nam zostało. 60 km. Decyduję się zaryzykować i wkładam rękę przez otwarte okno szoferki z prośbą o podanie aparatu. Trzymając się jedną ręką, kombinuję z parametrami, aby wyszło cokolwiek. Nakręcam nawet krótki filmik, ciekawe jak wyjdzie.
Łups! Tym razem kierowca nie zdążył ominąć niewielkiej kałuży i oprócz wstrząsu zgarniam parę kropel wody na twarz. Na szczęście aparat już oddałem i trzymam się ramy oburącz. Dopiero godzinę później dziewczyny nam powiedziały, że kierowca w trakcie jazdy wysyłał smsy. A emocji było coraz więcej. Omal nie przejechaliśmy trzech wielkich sów stojących na drodze. Ta ostatnia niestety nie zdążyła wystarczająco szybko podfrunąć i łupnęła skrzydłem o szybę, a ja ledwo zdążyłem się nachylić. Ulla po chwili ostrożnie wygląda z okna w geście czy wszystko ok. Odpowiadam „kciukiem w górę”. Raz po raz docierają naszych uszu głośne nieidentyfikowane dźwięki, myślimy, że może minie nas zaraz jakiś osobliwy pojazd, ale dźwięki te cichną w oddali – to chyba tutejsze świerszcze giganty. Jedziemy już naprawdę długo, głowę urywa, na szczęście powietrze nie ziębi. Ale czuję, że jazdy na pace będę miał dość na dłuższy czas. Wtem przed nami wielka kałuża – lewo, prawo, nie, za późno jednak na taki manewr, taranujemy ja na wprost. Zawartość kałuży ląduje na nas bezceremonialnie. Czy to jest dobre? – ponawia retoryczne pytanie nas czadyjski towarzysz.
W końcu docieramy do Gore, brudni, wymęczeni, ale pełni wrażeń. Wysiadamy witani entuzjastycznie przez sporą gromadkę ludzi na głównym placu. Dzwonimy po br. Artura i w oczekiwaniu na jego przyjazd postanawiamy zrobić sobie wspólne zdjęcie na tle naszego wehikułu, a wraz z nami pozuje cała okoliczna gawiedź. Jeszcze oni! Zróbcie im zdjęcie! – zachęcają nas wszyscy wskazując na trzech niezwykle barwnie wyglądających chłopaków siedzących na ławeczce i uśmiechających się do nas przyjaźnie. To członkowie słynnego plemienia Morero!
Serdeczne powitanie z Arturem, ładujemy szpej na jego auto, a pomagają nam wszyscy – gratuit! (za darmo) – krzyczy chłopak, abyśmy nie mieli wątpliwości co do ich intencji. Chwilę później już jesteśmy na misji, przytulna cela z prysznicem dla każdego z nas, kolacja na stole, zimne piwo, po prostu CZAD… A i my jesteśmy przygotowani i wiktuały pieczołowicie transportowane z kraju lądują wreszcie na stole przeznaczenia wywołując promień uśmiechu na twarzy naszego gospodarza.
Wyspani, po śniadaniu, zwiedzamy ogród misyjny. Dociera do nas, że jesteśmy w tropikach. Tak, to już z pewnością nie jest Sahel, soczystość zieleni, pomarańcze i mango na drzewach, tu papaja, tam owocujący bananowiec, wilgoć w powietrzu.
Czas na przekazanie pałeczki. To br. Artur Ziarek – kapucyn z Gore był ostatnim ogniwem etapu 19 i pół „KapTOUR”, dostarczając nasze „relikwie” z granicy RŚA/Czad. Wyciąga wysłużoną reklamówkę a z niej Ją – pokrytą patyną, niczym starą, dziewiętnastowieczną księgę, na której widać, że przeżyła już niejednego właściciela. To nasza sztafetowa Książeczka-Pałeczka, czyli specjalny egzemplarz Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka, który przemierzył już ¾ Afryki, towarzysząc wszystkim dotychczasowym ekipom w podróży… Pod bananowca z nią! Tam ją sobie przekażemy!