Pierwsze czadowe dni – obszerna relacja z początku etapu 20.

Pierwsze czadowe dni (relacja nr 1 z Czadu)

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Kiedy sobie wyobrażam, widzę. Cóż więcej robię, podróżując? Tylko skrajna słabość wyobraźni mogłaby usprawiedliwić potrzebę zmiany miejsca po to, aby podróżować(…)

W rzeczywistości koniec świata, tak samo jak jego początek, to nasze wyobrażenie świata. To w nas pejzaże są pejzażami. Dlatego kiedy je sobie wyobrażam, stwarzam je; kiedy je stwarzam, istnieją; kiedy istnieją, postrzegam je jako coś innego. Po co podróżować?”

Zamierzam się tego dowiedzieć…

Wyjeżdżamy z Poznania 25 czerwca. Na dworcu żegnają nas przyjaciele i bliscy krzycząc głośno: „Afryka Nowaka”. Zbieramy tym sobie ujemne punkty u naszego współpasażera. Jednak okazuje się być również cyklistą, znającym dzieje sztafety. Przyjemna rozmowa rozpoczyna nasz etap. Kolejno przybywamy do Szczecina, Berlina, a stamtąd do Londynu, w którym spędzamy prawie cały dzień, czekając na samolot do Czadu. Po wyciszonym popołudniu czeka nas stresujący moment: ważenie bagaży okazało się miłą chwilą, gdyż pracownik lotniska bardzo nam pomagał zmieścić się w limicie, ale odbieranie biletów nie było już takie spokojne. Ulli nie zaakceptowano jej wirtualnej karty kredytowej. Ostrzeżenie dla wszystkich: jeżeli lecicie etiopskimi liniami lotniczymi musicie mieć przy sobie kartę kredytową, którą dokonywaliście zakupu. Ulla nie miała, z racji jej wirtualności. Na jej bilet wydaliśmy część pieniędzy przeznaczonych na wyprawę, a czy w Czadzie będzie bankomat? Tego nie wiedzieliśmy. Na szczęście nasz czwarty uczestnik wylatywał dopiero następnego dnia. Wystarczyło kilka telefonów. Ale to był dopiero początek. Okazało się, że muszę coś wyjąć z mojej sakwy, aby zmieścić się w limicie. Pierwszą rzeczą był filtr do wody, przepakowany do bagażu podręcznego. Dał o sobie znać, kiedy prześwietlano sakwę, okazał się być ryzykownym przedmiotem. Pracownik lotniska był jednak tak uprzejmy, że kontrola zmieniła się w przyjemną pogawędkę. Jeszcze zakup whisky, która miała wystąpić jako  lekarstwo na żołądek i biegiem, gdyż zaczął się boarding. Ulla ponownie zatrzymana, za ciężki bagaż. Na szczęście szybka akcja Dominika, który krzyknął: „ona jest z nami, wezmę jakąś rzecz do siebie!”, uwolniła ją.

Z ponad godzinnym opóźnieniem wylecieliśmy z Londynu. Na pokładzie zamieszanie; stewardessy próbowały poprzesadzać wszystkich o jedno miejsce, nikt nie zareagował na ich prośby i dały spokój.

Po nocnym locie dotarliśmy do Addis Abeby. Nie wiem, czy to co napiszę będzie poprawne politycznie, ale… Zobaczyłam taką ilość kolorów Afrykańczyków, że wreszcie masa stała się jednostkami. Kontrasty: dzieci szalały, dorośli siedzieli poważni. Było również dużo Azjatów, rozbawionych maksymalnie, z takimi samymi plecakami, do których przytwierdzone były jeszcze metki.

Tym razem bez odprawy wsiadamy do samolotu. Razem z nami jest tylko jedna kobieta, reszta to mężczyźni. Ubrani w przepiękne, długie tuniki. Wkraczamy do „Czarnej Afryki”.

Pierwszy kontakt z Czadem łapiemy w czasie rozmowy dotyczącej Nowaka. Dociera do mnie fakt, że praktycznie nie dyskutujemy o nim, nie poddajemy krytyce, obróbce. Czy go mitologizujemy? Dominik zarzuca mi, że szukam negatywnych jego negatywnych stron, ale czyż stawianie wątpliwości nie przybliża nas do prawdy do poznania Nowaka, jako człowieka, żyjącego w swoich czasach, latach 30 – tych XX wieku? Czy ktoś ma na jego temat jakiś zdanie, czy potrafi wyłowić wielowymiarowość, powiedzieć coś o jego języku, poglądach? Czy fakt, że mamy dostęp do  jego listów i artykułów, powoduje, że rzeczywiście z tego korzystamy? Na ile uczestnicy sztafety wchodzą w to sobą, na ile chcą go poznać? Czy potrafimy powiedzieć więcej niż to, ze był dziennikarzem, podróżnikiem, który samotnie przejechał Afrykę? Pytania do refleksji…

N’Djamena! Lądujemy! Widzimy ziemię żółto- brązową, z zamulonymi rzekami, kończącymi się nagle. Jaka różnica w pejzażu! Lecąc przez Europę widziałam uporządkowane struktury miast, tu – domki obok siebie, wydają się współistnieć w jakimś nieznanym dla mnie porządku. Stolica Czadu ma kilka asfaltowych dróg, widok tego miasta z lotu ptaka – niezwykły.

Wysiadamy! Gwałtowny powiew gorącego powietrza uświadamia mi miejsce, w którym jestem. I tak jest nieźle, tylko 34 stopnie (ludzie jednak ubrani są w kurtki). Najgorzej jest w maju, mamy szczęście, a na południu Czadu ma być ok. 5 stopni chłodniej.

Lotnisko: gwar, dynamika, zapachy. Tym razem bez większych problemów – pomocni urzędnicy. Najważniejsze, że rowery dotarły razem z nami. Szybko podbiegli do nas mężczyźni, z którymi przyjdzie nam się później targować za tą pomoc. Choć spodziewaliśmy się tego, wielość spraw do załatwienia pozbawiła nas w tej kwestii siły i refleksu. Ale, ale… kontrolerzy chcą faktur kupna rowerów. Dominik i Ulla próbują ich przekonać, że nie są nowe, że pierwszy raz spotykamy się z taką sytuacją. Udaje się. Pozostało prześwietlenie bagażów. Nadmiar informacji: mamy prześwietlić nasze podręczne bagaże? Tak! Nie! – słyszymy.  Wygrywa „tak!” – człowieka, który chwilę później będzie kontrolował swojego szefa, który choć pokazywał mu na to dokument, został skwitowany, że tenże go nie zna. I tak szef musiał poddać się kontroli.

Rada Ulli dla podróżujących bez znajomości języka (tylko Dominik zna francuski, ale Ulla ucząca się go w szkole, rozumie część słów): to pracownicy muszą się z Tobą porozumieć i załatwić sprawę. My mamy być zrelaksowani.

Wychodzimy na zewnątrz. Przeczekujemy wspomniane już domaganie się większego napiwku za pomoc i wreszcie mężczyźni przyjmują dominikową propozycję. Duża w tym zasługa Ulli, która stwierdziła, że musimy zachować pewność siebie i cierpliwie poczekać aż się zmęczą… ma rację. Po dłuższej chwili przyjeżdża brat Réné – misjonarz, którego Dominik poznał w Warszawie. Wrzuciliśmy bagaże do samochodu i ku mojej i Ulli radości, siebie również. Przejażdżka na pace była kolejnym poznawaniem miasta. I machano do nas, i uśmiechano się, ale również krzyczano i prezentowano seksualne gesty, które po prostu ignorowałyśmy. Różnorodność maksymalna, ale dla nas jednak duża przyjemność. Spostrzeżenia: wszyscy trąbią, próbują wyprzedzać, droga jednopasmowa staje się miejscami dwupasmówką, mnóstwo rowerów i skuterów/motocykli. Samochody z najwyższej półki. Świat dwubiegunowy. Nie możemy tego sfotografować: po pierwsze dlatego, że nie mamy jeszcze pozwolenia, po drugie dowiedzieliśmy się od misjonarzy, że ludzie reagują (szczególnie w miastach) bardzo agresywnie na takie próby. Nie ryzykujemy.

Dojeżdżamy do misji, gdzie czeka na nas pyszny obiad. Wita nas diakon i kuzynka br. Réné. Przyjechaliśmy w momencie, kiedy wszyscy wyjechali na urlop.

Nasze pierwsze czynności to: kupienie kart do telefonów, wymiana pieniędzy (do tej części Afryki tylko z euro; trzeba też pamiętać, że w kantorach wymieniają banknoty od 50 – tki). Pierwszy raz jem mango – smakuje jak wilgotna marchewka. Teraz nawet i uwielbiający je Dominik wyczuwa ten smak. Nie ma jak refleksja nowicjusza.

Po obiedzie dochodzą do mnie odgłosy bębnów i śpiewu. Początkowo przyglądam się temu tylko zza ogrodzenia. Dominik, widząc moje zmagania, mówi: Idziemy! I tak poznajemy dzieci, które przychodzą na zajęcia organizowane przez misję. Nieśmiało, ale zbliżamy się do nich. Poznajemy się wzrokiem, uśmiechamy się do siebie, machamy. Dzieci zaczynają prezentować coraz odważniej swoje ruchy. Moja noga „sama” zaczyna poruszać się zgodnie z rytmem. Zaczynają mnie naśladować.  Bardzo chciałam zatańczyć razem z nimi. Musiałam jednak przyjąć ich reakcję, najprawdopodobniejszy był śmiech. Tak też się stało. Mój pierwszy ruch ramion przywitały głośne wybuchy śmiechu. Kolejny – klaskanie do rytmu i powtarzanie frazy. Pokazano mi w ten sposób, że przyjmują to co robię i zachęcają do kolejnych ruchów. Po chwili tańczyłam już z jedną z dziewczynek, potem z kolejną, podczas gdy inne dzieci stały dookoła nas i klaskały. Wykonywaliśmy przeróżne wariacje, ja szłam tańcząc, one za mną. Przeszliśmy takim tanecznym krokiem plac misji. Od tej chwili ja byłam ich, a one moje.

Poznaliśmy również panie modlące się w grupie. Jedna z nich zauważyła moje próby tańca i nauczyła mnie i Ullę kolejnego kroku. Przyjęły nas przyjaźnie.

Wieczorem rozmawialiśmy ze starszymi dziewczętami, które uczą dzieci pisać, czytać oraz przeróżnych czynności manualnych. Dominik opowiadał im o Nowaku. Okazało się to być strzałem w dziesiątkę, gdyż po obejrzeniu nowakowych zdjęć, powiedziały nam, jakie plemiona jeszcze są i gdzie. Uczyły też nas swojego języka NGAMBAYE, który jest tu bardzo popularny. Nauczyliśmy się m.in.: cześć, dziękuję, przepraszam, liczby 1-10, ile to kosztuje, drogo. I tak po krótkim kursie możemy już pójść na targ…

O 21 przyjechał Andrzej. Jesteśmy już razem.

.

Dzień drugi

(Dominik)

Br. Rene zaproponował, żebyśmy spali na zewnątrz, bo będzie przewiewniej. Normalnie byśmy spali w środku z włączonym wiatrakiem, ale od dwóch tygodni nie ma prądu w N’Djamenie, a na noc lokalny mały generator jest wyłączany.

Zapobiegliwie rozłożyliśmy swoje namioty-moskitiery pod okrągłą wiatą, krytą plecionką ze słomy. Przeczuliśmy, że może zacząć padać, bo błyskało już jak wracaliśmy wieczorem z lotniska (odbieraliśmy Andrzeja). I się nie pomyliliśmy – rozpadało się na dobre. Na szczęście podwórko na misji ukształtowane jest tak, że nas nie podmyło. A przy okazji deszcz przyniósł nieco chłodniejsze powietrze i spało nam się wyśmienicie. Nawet dzwony na mszę o 5 rano nie przeszkodziły nam się dobrze wyspać.

Cały czas dbamy o profilaktykę antymalaryczną. Kasia i Andrzej biorą Malarone, Ulla i ja bierzemy Lariam. Zobaczymy, kto się dłużej utrzyma! Oczywiście super mocno stężone repelenty są także w użyciu. Wszyscy rozglądamy się za komarami. Mamy co prawda świetne moskitiery w kształcie namiotów, ale Ulla „przytuliła” się w nocy do ścianki i pięć ukłuć przyjęła na ramię. Z drugiej strony każdy z nas liczy się z tym, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo zachorowania niezależnie od tego jak bardzo będziemy stosować się do zasad  bezpieczeństwa.

Końcówkę tej relacji dokańczam ja – Kasia. Dominik próbuje załadować zdjęcia, a mamy niewiele czasu.

Nasz dzisiejszy dzień: Po śniadaniu od razu pojechaliśmy do urzędu turystycznego, który miał potwierdzić prawo do naszego pobytu. Trwało to dosyć długo, gdyż musieliśmy wypełnić dokumenty po francusku, a później czekać na pieczątki, po które jeden wyjechał poza ośrodek.  Jeszcze tylko wymiana pieniędzy i wracaliśmy do domu. Tylko te dwie sprawy zajęły nam 5 godzin. W między czasie poznawaliśmy różnych znajomych ojca. Dotyki, śmiechy, przytulenia. Tutaj to mężczyźni trzymają się za rękę. Nie widzimy żadnych par damsko – męskich. Po załatwieniu najważniejszej sprawy jedziemy do centrum misji katolickich, gdzie od razu rezerwujemy sobie miejsca na powtórne przybycie tutaj, tym razem rowerami. Odwiedzamy również dom sędziego, poznajemy jego żonę, dzieci, kuzynów. Zostaje przedstawiona nam wizja przepraw przez wodę na południu Czadu. Nic nie szkodzi, odpowiada Dominik, szukamy również przygody.

Obiad. Dwa dania: smażona ryba z rzeki Szari oraz potrawa czadowa: kurczak z masą z prosa. Dostaliśmy również pyszny napój: połączone proso i mleko. Już na zewnątrz czekały na mnie i Ulle dziewczynka, które wymalowała nam henną dłonie i nogi. Jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń – bycie dotykaną w tak miły i delikatny sposób. Wszystko trwało ok. 2 godzin, ale mamy cudowne wzory na ciele. Ulla dowiaduje się, że w języku dziewczynek „ula” znaczy – „powiedz jej”.

Wieczorem rozpoczęło się pakowanie sakw. Jutro wyjeżdżamy autobusem do Gore. Cały dzień jazdy przed nami. Wieczorem poznajemy stolicę w nocy. Teraz piszę zakończenie tego dnia w kafejce internetowej i zaraz wysyłamy. Przed nami kolacja „na mieście”, ułożenie pod moskitierami i sen. A jutro podróż autobusem.

.

Którędy przez Czad

Pierwszych kilka dni naszego pobytu w Czadzie musimy poświęcić na dotarcie do Gore, gdzie mamy odebrać pałeczkę, a następnie do Sahr, pierwszego miasta na czadyjskiej drodze Nowaka. Odległości są spore – do Gore 540 km, do Sahr jeszcze ze 300 km. W Sahr wsiadamy wreszcie na rowery i robimy kilkudniową pętelkę w kierunku jeziorka Iro-It, a następnie kierujemy się w stronę N’Djameny – w 80 % przejechaną już drogą autobusem. Na sam koniec, postaramy się dotrzeć do Mao na północy kraju, a może nawet do Rig-Rig pod samą granicę z Nigrem.

.

W drodze do Gore

W środę rano wyjazd. Opuszczamy misję i troskliwą opiekę br. Rene, który pomaga nam zapakować się do autobusu. 3 kartony z rowerami, czwarty luzem oraz 12 sakw ląduje na dachu, a my, niezwykle komfortowo jak na afrykańskie warunki mamy do dyspozycji całe tylne siedzenie. Ruszamy.

Opuszczamy miasto i przekraczamy most nad rzeką Szari. Chwilę później naszym oczom ukazuje się krajobraz, który będzie nam towarzyszyć już przez całą drogę: na płaskiej przestrzeni kilka gatunków drzew – akacje, mangowce, palmy „dum”, liczne krzewy, od czasu do czasu duże kałuże, zdecydowanie zielono. Po obu stronach drogi zabudowania wiosek afrykańskich z charakterystycznymi okrągłymi domkami krytymi strzechą. Pierwsze wielbłądy budzą naszą ekscytację. Jest ich coraz więcej, pasą się pośród zielonych krzewów.

Współpasażerowie, jak to Czadyjczycy – bardzo egzotyczni. Przyglądamy się ślicznym murzyniątkom zerkającym na nas z zaciekawieniem cudnie czarnymi oczami. Ona się pani boi – z uśmiechem mówi matka do Kasi. Wszyscy jesteśmy rozczuleni. Inna hebanowa matka jedzie z parą uroczych bliźniaczek. Ulla bierze jedną na ręce, mała nie płacze, wszyscy są zachwyceni. Słodkie słówka, pomlaskiwania, a jakie śliczne drobne dłonie, a jaka delikatna czarna skóra, aż wreszcie dość, dziewczynka chce do mamy. Zostawia jednak Ulli pamiątkę – mokrą plamę na spodniach. Cały autobus śmieje się radośnie, a nasz autobusowy sąsiad stwierdza, że skoro Ulla tak lubi dzieci, to będzie miała bliźniaki.

Po trzech i pół godzinie docieramy do miasta Bongor i zatrzymujemy się na małym odgrodzonym placyku na przerwę. Otaczają nas młodociani sprzedawcy słodyczy, napojów, orzeszków koli, lekarstw, kart telefonicznych. Kierujemy się do jednej z jadłodajni – to będzie nasz pierwszy posiłek poza misją i elegancką knajpą w N’Djamenie. Gulasz barani, świeża cebula, kilka kawałków pszennego chleba, za 5 zł. Tak. Tzn Andrzej i ja – tak, bo Ulla nie je mięsa, a Kasia zatopiona w percepcji otoczenia nie podejmuje decyzji. Siadamy pod wiatą na plastikowych krzesłach, młody chłopak podaje nasze dania na metalowej tacy. Obok nas dwóch dobrze ubranych Czadyjczyków w milczeniu jedzą kurczaki z rożna. Nasze danie smaczne. Jemy po afrykańsku – bez sztućców, nabieramy gulasz chlebem. Do popicia woda w dużych plastikowych kubełkach – gratis. Tylko ja się decyduje wypić kilka łyków. Na swoją odpowiedzialność. Jest przyjemnie, zacisznie, błogo. Nagle zamieszanie. Mali chłopcy rzucają się na tacę z kośćmi od kurczaka  naszych sąsiadów, gdy ci zaczęli wstawać od stołu. Pomocnik kucharza natychmiast ich przegania – uciekają z resztkami jedzenia w rękach. Znowu cisza. Patrzymy z Kasią po sobie znacząco, Andrzej też to widział, Ulla siedziała tyłem. Po prostu CZAD.

Idziemy na herbatę.

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV