Po prostu CZAD! – relacja siódma

Język

„Francuzi choć nie potrafią zapewnić swym koloniom rozkwitu gospodarczego, prowadzą nadzwyczaj udaną politykę narodowościową. Wystarczy spędzić parę dni w kolonii francuskiej, aby mieć uszy pełne zwrotów: Les Francais de Couleur (kolorowi Francuzi), citoyens (obywatele), nos freres (nasi bracia). Trzeba rozumieć przyczynę tego zbliżenia białych i Murzynów. Ma ono charakter kolonialno – militarny. Mądrość tej polityki ujawniła się wybitnie w czasie wojny światowej, kiedy to czarnoskóry żołnierz we francuskim mundurze nie należał do wyjątków”(„Rowerem…”, 2008, s. 314)

To, co o czym pisał Kazimierz Nowak w 1936 roku ma dziś dla nas tutaj dobre konsekwencje.

Zaskakująco dużo ludzi mówi po francusku. Nawet w małych wioskach wiele osób używa podstawowych zwrotów w tym języku, a niektórzy posługują się nim biegle. Francuzi, na których polityce kolonialnej Nowak nie zostawia suchej nitki, osiągnęli jednak tutaj sukces na tle edukacji. Choć inwestycji powstało w Czadzie i RŚA bardzo niewiele, to szkół jest dużo, zarówno podstawowych, jak i gimnazjów i liceów. Nawet w Sarh jest jedna szkoła wyższa. Nam to bardzo pomaga zbliżyć się do Czadyjczyków. Ciekawe jest także to, że w wielu miejscach Czadyjczycy rozmawiają po francusku między sobą, a najczęściej przeplatają francuski z lokalnym Ngambaye i arabskim. Do pewnego stopnia dzieje się tak dlatego, że odmian lokalnych języków jest całe mnóstwo i chcąc się porozumieć, trzeba używać także francuskiego.

Do Lai docieramy 14-ego koło południa. Gdy wjechaliśmy do miejscowości, zatrzymaliśmy się przy grupce ludzi, aby zasięgnąć informacji. Rozwinęła się dłuższa rozmowa, z historią Nowaka włącznie. Rozdaję pocztówki, koniecznie proszą o napisanie na odwrocie namiarów adresowych. Macie może długopis? Każdy chwyta się za kieszenie, gorączkowe poszukiwania, nikt nie może znaleźć, jeden z mężczyzn mruczy pod nosem do siebie: „nie ma długopisu, o, biedny Czad…”. Na koniec, inny mężczyzna pyta, o prezent, tzn czy mógłby dostać jakiś prezent. Po chwili namysłu odpowiadam, że my jesteśmy turystami, a turyści nie dają prezentów. Turyści kupują towary i usługi – za przykład wskazuję na woreczek zakupionych przed chwilą pączków. Wszyscy ze zrozumieniem kiwają głowami.

Kim

„Jedna z największych wiosek na tej trasie zatrzymała mnie przez 24 godziny. Przybyłem tam tak zmęczony wleczeniem roweru przez piaski, że ledwo dyszałem.

Była to wioska Kim, jedna z najbardziej malowniczych wiosek widzianej przeze mnie Afryki. (…)”

Tak zaczyna się barwny opis pobytu Nowaka w Kim w jednym z jego reportaży. Tego dnia (piątek 15.07) mieliśmy tam dotrzeć. Noc, jak już opisała to Ulla, spędziliśmy w pięknym miejscu, nad Logone, na łachach piasku. Ale nie dane nam było się wyspać. Już o trzeciej zerwał się wiatr zapowiadający burzę. Ale po chwili ustał, alarm odwołany. Kolejny o 4.20. Tym razem nie wiało, ale niebo było przykryte grubym płaszczem chmur, które rozświetlały błyski piorunów. Nie ma co zwlekać – ewakuacja. Po ciemku, w świetle czołówek zwijamy obóz przemieszczamy się w kierunku nieodległej drogi, bo tu w razie silnego deszczu moglibyśmy po prostu spłynąć. Jeszcze nie pada, choć grzmi coraz mocniej. Świta, wyłączamy lampki i jedziemy. Docieramy do pierwszej wioski, zaczyna kropić, korzystamy ze schronienia pod wiatą miejscowego sklepiku. Dzieciarnia wioski otacza nas szczelnie. Czekamy na rozwój burzy, ale poza lekkim kapuśniaczkiem nic się nie zmienia. Decydujemy się jechać do kolejnej wioski, bo gdy spadnie deszcz to droga będzie nieprzejezdna i będziemy żałować każdego kilometra. Po 7 km jest kolejna – nieco większa wieś. Herbata, pączki, opowieści o Kaziku, pocztówki z jego zdjęciami z 1936 r. mają wzięcie. Do Kim już tylko 12 km. Ruszamy, choć droga jest w coraz gorszym stanie. Jedziemy przez błoto i kałuże, konieczna jest pełna koncentracja, bo jeden nieostrożny ruch i wywrotka. I tak, jeszcze przed południem, docieramy cali w błocie do Kim.

Kierujemy się prosto do prefektury. Prefekt nieco onieśmielony naszą obecnością, przytakuje,

uśmiecha się, wpisuje się do książeczki – pałeczki i wbija stempel. Prawdziwa gawęda zaczyna się przed budynkiem prefektury, gdzie mamy okazję porozmawiać z miejscową elitą. Z niezwykłym entuzjazmem ludzie ci reagują na widok zdjęć zrobionych w ich wiosce przez Kazika. „To niezwykłe, odkrywacie dla nas naszą historię!”, „To zdjęcie było zrobione dokładnie w tym miejscu, teraz rzeka nurt rzeki jest tam, kawałek dalej, a zabudowania ze zdjęć wysoka woda zabrała w latach sześćdziesiątych. Ale tak tu było!”, „To zbiorowy połów ryb, tak się łowi tutaj w kwietniu i maju”.

Nowak opisał w swoim reportażu o Kim właśnie scenę zbiorowych połowów. Wyciągam ten tekst i tłumaczę zdanie po zdaniu: „…Była to wioska Kim, jedna z najbardziej malowniczych wiosek widzianej przeze mnie Afryki. (…)”. Na to zdanie jedna z osób po cichu mówi do pozostałych – zobaczcie, jak zostaliśmy teraz w tyle…

Idziemy na wycieczkę po szerokiej plaży ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Z drugiego brzegu nadpływa łódź wypełniona mężczyznami w wielkich turbanach. To są Peul, czyli Fulata – hodowcy bydła. Nie mylić z Arabami, którzy mieszkają tam, w tamtych domkach, też hodują krowy. Łódź z Fulata dobija do brzegu, Kasia już wcześniej zrobiła im kilka zdjęć. Nieco się obawiam, czy im się to aby nie spodobało, ale nic bardziej błędnego: wychodzą, idą w stronę Kasi i stają w pozach do zdjęć. Dominik – mówi do mnie nasz lokalny przewodnik – tu jest ich szef, wypada, żeby i jemu zrobić zdjęcie.

W Kim zostajemy do późnego popołudnia, odpoczywamy w lokalnej „buvette”, czyli pijalni napojów różnych, z piwem włącznie. Są to miejsca, do których trzeba zostać zaprowadzonym, bowiem z zewnątrz wyglądają na domostwa podobne do innych. Ale w środku jest dobrze zacieniona altanka z plecionki z palmowej (rafii) i plastikowe krzesła. Jeszcze wizyta na targu. Akurat trafiliśmy na dzień targowy, więc jest gwarno niezwykle. I egzotycznie. Próbujemy zsiadłego mleka. Niestety, jego sprzedawczynie (Fulata? Arabki?) jak zwykle nie godzą się na zdjęcia.

Jako ważną ciekawostkę należy przypomnieć, że to właśnie w Kim Nowak spotkał ekipę filmową, małżeństwa Leili Roosevelt i Armand Denis, którzy wraz z operatorem, szoferem i dziennikarzem  przemierzali Afrykę trzema autami kręcąc film dokumentalny.

_________________________________________________________________________

Spotkanie okolice Kim

Lai obóz 97, a Bangor obóz 102

Pomiędzy Kim i Ham (101)

Na szerokim świecie nr 19 1936

Powróciłem już dość późno – i tu obok mego biwaku zastałem 3 duże auta ekspedycji amerykańsko – belgijskiej, która przebyła cząstkę zaledwie mej afrykańskiej trasy i wraca zmęczona do Ameryki, obierając najkrótszą drogę. Załoga ekspedycji LEILA – ROOSEVELT i ARMAND – DENIS składał się z pięciu osób – oprócz wymienionych powyżej kierowników wyprawy. Był jeszcze operator filmowy i fotograf oraz szofer – mechanik i jeden amerykański dziennikarz.

http://www.youtube.com/watch?v=AJ-jC7kqYg8: Wheels Across Africa, 1936

http://www.youtube.com/watch?v=K_k4HVP6nEw

Po chwili stworzyliśmy obóz cyganów, co się zowie. Brak było tylko proporcji pomiędzy wyprawą amerykańsko – belgijską z jednej – a moja polska z drugiej strony. Naprzeciw 3 aut –prawdziwych hoteli na kołach, wyekwipowanych we wszystkie najbardziej pomysłowe sprzęty podróżnicze, stał jeden rower, obładowany niemożliwie wprawdzie, ale nie dający żadnych wygód. Kuchnia wyprawy syczała – gotowano wytworną strawę, lecz swąd spalanej benzyny zatruwał powietrze. Oślepiające światła licznych lamp – i ten komfort naczyń i urządzeń rozbudził we mnie tęsknotę za „brussą”, za ciszą nocy na tle dzikiej przyrody. Czułem się obco w tym obozie wielkich podróżników – grzeczność jednak wymagała dotrzymać towarzystwa.

Nazajutrz rano zaczął operator nakręcać film: odtworzono scenę przyjazdu do wioski. A po chwili kilkanaście ton cywilizacji potoczyło się w stronę Sahary, która na tym szlaku jest dostępna nawet dla dzieci. Trasa ekspedycji wiedzie bowiem utartą drogą saharyjską, na której podróżny znajdzie hotele, restauracja, pić może nawet szampan mrożony, jeżeli ma za co…

___________________________________________________________________________

Burza

Za Kim droga miała być lepsza, ale nie jest. Na szczęście asfalt już niedaleko. Jedziemy nabrzeżem Logone, nocleg na skarpie. Niebo już popołudniu się przejaśniło, zasypiamy w poczuciu, że nic złego się nie wydarzy z pogodą. A tymczasem… Godzina 2.15, budzą nas krople deszczu. Po chwili dołączają błyskawice i grzmoty. Zrywamy się i zakładamy tropiki na moskitiery, wydaje się, że solidnie. Pada, ale nie za mocno. Po chwili sytuacja zmienia się diametralnie: na zewnątrz oberwanie chmury, wichura, ściana wody, a my siedzimy w namiotach przytrzymując rękoma wątłe konstrukcje stelaży w nadziei, że ta burza w końcu musi minąć. Nacisk jest spory, mocujemy się w sensie dosłownym z siłami natury. Jakimś cudem udaje się nam nie zmoknąć. Po półtorej godzinie zmagań wicher ustaje i możemy zasnąć. Deszcz co prawda pada jeszcze do ósmej rano, ale wysypiamy się w świeżym powietrzu znakomicie.

Rano jedzie się co prawda fatalnie, ale do asfaltu dojeżdżamy już po 3 km. Siedzimy w przydrożnym barze, pijemy aromatyczną herbatę, jemy makaron z sosem, świeży chleb i nie przeszkadza nam panujący to brud, roje much siadających na jedzeniu, dotarliśmy do cywilizacji! Ale CZAD!

[Dominik]

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV