Do tej pory jeszcze nie pisaliśmy o naszych wesołych przygodach w Tunezji po rozdzieleniu się w Tamerzie 20. grudnia z większą częścią ekipy – oni mknęli do Gafsy, skąd mieli transport na lotnisku, a my z Norbertem zawróciliśmy przez góry nad słone jezioro – przez choroby mieliśmy wiele miejsc do nadrobienia! A poza tym chcieliśmy zdążyć na otwarcie najważniejszej imprezy sezonu, czyli Festiwalu Sahary w Douz.
Zjeżdżając z gór nie mogliśmy sobie darować odwiedzenia wodospadziątka, dumnie zwanego tutaj kaskadą. Na szczęście spotkaliśmy super fajnego sprzedawcę herbaty miętowej, więc pobytu w tym miejscu nie uznajemy za stracony. Po nabyciu lokalnego czernidła do oczu, wypiciu kilki szklaneczek darmowej herbatki i zapakowaniu do torby fotograficznej podarowanych róż pustyni (i po pożegnaniu się z czternastolatkiem, który mnie podrywał i chciał ode mnie numer telefonu, ha!), ruszamy nadal w dół. Mamy prawie 400m różnicy poziomu zjazdu, niestety nie da się rozpędzić, droga ostro zawija się zakrętami wokół góry. Pod Chebiką zastaje nas zmrok. Niestety, pick up’y o tej porze już praktycznie nie jeżdżą, chcemy więc się rozbić po drodze. Z naprzeciwka mija nas samochód i… zatrzymuje się. A za kierownicą nasz „stary” znajomy – strażnik z Garde Nationale, który dosłownie dzień wcześniej razem ze swoimi kolegami zawiózł nas do góry… i z tego powodu właśnie na nas krzyczy i wymachuje rękami! Dlaczego jesteśmy tu, jak mieliśmy być tam, po co nas zawozili, po co tam jechaliśmy, jaki sens, dlaczego… a my kiwamy potulnie głowami, a pod szaliczkami strasznie chichotamy, bo coby nie powiedzieć, to całkiem zabawna historia. Kończy się tak, że wywracając oczy zabiera nas na pokład i odwozi w kierunku, z którego właśnie przyjechał. Na koniec dostaje od nas nasze zdjęcia*, wkłada je do portfela i śmieje się ze zdjęcia Norberta z brodą. Nocujemy na brzegu słonego jeziora.
Następny dzień to przeprawa przez suche jezioro i 100km na liczniku. Wyruszamy jednak dopiero w południe, bo czekaliśmy na kurczaka! Tak, takiego pieczonego, suto obsypanego rozmarynem – konkludując: nie wierzcie Arabom, jak mówią, że coś będzie za pół godziny. A potem szarża przez jezioro! Mamy szczęście, wieje tak mocny wiatr (w plecy!), że jedziemy ze średnią niemalże 30km/h. Nocleg mamy 25km przed Douz, wiemy więc, że uda nam się zdążyć na otwarcie festiwalu. Nie spodziewaliśmy się że nasze zdążenie okaże się takim zamieszaniem! Wjechaliśmy w sam środek parady i zamiast wyrzucenia nas przez służby porządkowe, poprosili nas, żebyśmy pojechali dalej środkiem – dzięki temu nie dość, że wzbudzaliśmy większe zainteresowanie niż wielbłądy, to jeszcze udzieliliśmy wywiadu tunezyjskiej telewizji.
Cudem udało się załatwić hotelik na tę noc, Douz było dosłownie oblężone. Zostawiamy bagaże i na wielkie przedstawienie popędziliśmy już na pustych rowerach. Główna część imprezy odbywa się na swoistej scenie, połączeniu hipodromu i areny widowiskowej, 3km od centrum. Ustawiamy się z rowerami przy barierkach i dość szybko okazuje się że a) to kiepski pomysł, b) tracimy jakąkolwiek możliwość ruchu – dosłownie i w przenośni. Zostajemy zalani tłumem żądnych emocji widowiska Arabów (czy może bardziej – Arabek), które jeszcze bardziej żądne są widowiska dla swoich dzieci. Barierka niepokojąco zaczyna się przechylać, nasze rowery stają się idealnym wieszakiem/podnóżkiem/siedzeniem/podpórką/zabawką (niepotrzebne skreślić) i przede wszystkim – absolutnym obiektem oburzenia rozentuzjazmowanej gawiedzi. Po raz kolejny na festiwalu słowo „bicyclette” pada zdecydowanie częściej niż „chameau”. My tymczasem nie przejmujemy się miażdżącą krytyką i skupiamy się na przedstawieniu. Na arenę jako pierwszy wchodzi prezydent Tunezji, tak, ten najnowszy, świeżo wybrany w pierwszych wyborach po rewolucji. Niestety, występuje na własnych, nie wielbłądzich nogach. Tłum za nami szaleje, wszyscy są straszliwie dumni, bo prezydent pochodzi właśnie z Douz.
Po koszmarnie długim czekaniu (i strącaniu nieletnich z różnych części rowerów) zaczyna się zabawa – wielbłądy zaczynają wyścigi, charty polują na puszczone zające, konie mijają nas w dzikim cwale, a ich jeźdźcy popisują się ekwilibrystyką. Widzimy pokaz beduińskiej karawany, tańca brzucha, derwisza. Zachwycamy się strojami poszczególnych grup etnicznych, wyjątkowo pięknie ubrane są kobiety z Algierii. Wsłuchujemy się w miarowe uderzenia bębnów i pałek. Zostało nam jeszcze 1000 z 1001 nocy.
Po części oficjalnej wyskakujemy na arenę i szybko uczymy się arabskich zwyczajów – gdy ktoś podchodzi i pokazuje na rower, mówimy „one dinar!”. Ja wskoczyłam na jednego z koni i ku zaskoczeniu właściciela – odgalopowałam na drugą stronę areny. Kaspi prezentował rowerowe sztuczki, a Norbert wszystko uwieczniał na zdjęciach.
Agnieszka z Radkiem i Sławkiem przyjechali niestety już po imprezie, gdy uczestnicy imprezy się rozchodzili. Rano też szybciutko uciekli żeby dojechać do Matmaty, my zostaliśmy jeszcze cały jeden festiwalowy dzień. Udało się w międzyczasie załatwić wejścia prasowe na samą arenę, więc drugiego dnia nie tylko podziwialiśmy show i odczuwaliśmy emocje bliżej i mocniej, ale również mogliśmy zrobić lepsze zdjęcia. Rowery tym razem wrzuciliśmy do jednego z rozłożonych na arenie namiotów beduińskich i bez balastu bawiliśmy się pomiędzy kopytami pędzących zwierząt przez następne godziny. Na sam koniec dnia poznaliśmy głuchoniemego Araba z obsługi festiwalu, który pierw zadeklarował, że nas poprowadzi skrótem przez palmiarnię (on miał motorek), a potem zaprosił nas do swojego domu, gdzie poznaliśmy całą jego rodzinkę – od zasikanego dwulatka do kuzynki siostry babci szwagra. Niestety, z bólem serca opuściliśmy gościnne progi, już się ściemniało, a wieczorem umówiliśmy się w Matmacie. Złapać pick up’a było dla odmiany nieprawdopodobnie łatwo, ponadto kierowca kojarzył naszą ekipę, jak tydzień wcześniej jechała przez te tereny. Zawozi nas dalej, niż planował, bo nie chce, żebyśmy jechali wśród dzikich psów, które grasują w okolicy. W Matmacie śpimy w ciepłym (wreszcie!) hotelu, byłych troglodyckich norkach, jeszcze tylko kolacyjka oraz wymiana wrażeń z dnia i atak na łóżko.
Z rana znów Grudzia, Radek i Sławek wyjeżdżają na Dżerbę, my z Kasprem idziemy zwiedzać Matmatę, Norbert wraca się autostopem do Douz, bo zostawił tam ogon lwa, który jak się okazało – miał być dla mnie wigilijnym prezentem. Zanim wrócił była niemalże 14., Kasper wcześniej odjechał już rowerem, a my mieliśmy niemałe problemy, żeby dotrzeć na Dżerbę – a w końcu dziś wigilia! Łączonym transportem przez Gabes (tak żeby było bliżej) docieramy na wyspę o 21.00. Po drodze przeżyliśmy chwilę zwątpienia, bo autobus, którym chcieliśmy jechać, okazał się tak przepełniony, że nie dałoby się do niego wcisnąć damskiej torebki, nie mówiąc o dwóch wędrowcach z rowerami. Z rozpaczą więc patrzyliśmy jak odjeżdża z dworca. Na szczęście znów mogliśmy polegać na starych, dobry louage’ach, zbiorowych taksówkach.
Ponieważ Radziu był chory, wigilię zjedliśmy w piątkę, ale z prezentami i opłatkiem poszliśmy oczywiście do jego sypialni. Pierwszy dzień świąt to dla uczta z owoców morza w super restauracji – w końcu nie codziennie są święta! W ciągu dnia zwiedzamy Houmet Souk i oczywiście kupujemy i targujemy się intensywnie. Niestety następnego dnia znów się rozdzielamy, ja z Norbertem sami zostajemy na wyspie – tyle tu jest wciąż do odkrycia! Najpierw jedziemy do synagogi, która nas całkowicie oczarowuje – jest niezwykle klimatyczna, w arabskim stylu, z pięknymi kolumnami, podziękowaniami i lampionami. Z powodu zamachu w 2002, podczas którego w synagodze zginęło 19 osób, dziś żeby tu wejść trzeba przejść kontrolę jak na lotnisku – prześwietlenia, spisywanie paszportów, wykrywacz metalu. Nie zmienia to faktu, że synagoga jest absolutnym dżerbańskim must-see!
Potem odbijamy w kierunku na Półwysep Pelikanów – i choć ptaszysk tych jest niewiele (i są baaardzo bladoróżowe), to niewątpliwie wyglądają urokliwie w zachodzącym słońcu. Na nocleg wybieramy plażę przy wschodnim krańcu półwyspu. Znajduje się tu nieczynny o tej porze roku bar z ogródkiem, rozbijamy namiot więc pod słomkowymi parasolami. Wieczorem obowiązkowy spacer po brzegu, znajdujemy wielgachnego żółwia – niestety martwego. Skąd się tu znalazł? Przecież w Morzu Śródziemnym takie nie żyją!
Z tą zagadką (dręczyło mnie to całą noc, słowo harcerza) kładziemy się spać. Rano podczas superwizji stwierdzamy że żółw tam ciągle jest. Tak, tak, myślę o tym do dziś. Niespiesznie zbieramy się z powrotem do stolicy wyspy, wieczorem chcemy pojechać do Kairouan, czwartego świętego miasta islamu. Niestety zabrakło dla nas biletów, idziemy więc do schroniska młodzieżowego i zostajemy na Dżerbie na jeszcze jedną noc. Do Kairouan docieramy następnego dnia o 14. I od razu zabieramy się za zwiedzanie meczetów, bo dla turystów zamykają je dość wcześnie. Niestety mimo to zdążyliśmy zobaczyć ułamek tego, co chcieliśmy, ale i tak warto było tu przyjechać.
Miasto ma zupełnie inny klimat niż wszystkie miasta które widzieliśmy do tej pory. Naprawdę czuć, że ludzie tutaj nastawieni są na inne wartości, niż komercyjny zysk na turystach. Jesteśmy chyba jedynymi turystami, zostajemy zapraszani na prezentacje dywanów (bo to druga rzecz, z której słynie Kairouan), herbatki, rozmowy. Nawet wieczorem, podczas spaceru po wyludnionym mieście, zapraszają nas na spotkanie ludzie, których poznaliśmy parę godzin wcześniej. Zawitaliśmy też nocą to tureckiej kawiarni, gdzie Norbert – jak sam powiedział – wypił najlepszą kawę w swoim życiu. Ja w ogóle wypiłam kawę, co też jest sukcesem samym w sobie. Miejsce było nieziemsko klimatyczne (podobno na kobiety tutaj się krzywo patrzy, ale jak tylko zobaczyłam wnętrza, to nie mogłam się powstrzymać, żeby nie usiąść przy jednym z małych stoliczków). Wyjeżdżamy z Kairouan z naprawdę sporym niedosytem i silnym postanowieniem powrotu tutaj. Zdecydowanie najcudowniejsze miasto na całej naszej trasie!
Następny dzień to już tylko powrót do Tunisu i szukanie kartonów, co udało nam się osiągnąć w niespełna 4 minuty od opuszczenia dworca. Ja pojechałam szybko (?) odebrać klucze do domu od Fabiena, Norbert został, żeby się nie włóczyć z wielgachnym kartonem. Niestety okazało się, że nasz gospodarz wcale nie pracuje przysłowiowy rzut beretem od nas, tylko tam, gdzie wrony zawracają (czy w Tunezji są wrony?). Do Norberta wróciłam po 2h i z 34km na liczniku. Lawirując pomiędzy autostradami otaczającymi Tunis udało mi się kupić folie streczową, która okazała się zupełnie niezbędna przy pakowaniu naszych rowerów. To jednak nie był koniec karkołomnej jazdy po Tunisie, trzeba było jeszcze dotrzeć do domu Fabiena. Z pewnością byłoby to łatwiejsze, gdyby sam znał kierunek do swojego domu, ale w końcu trafiliśmy i tak (mokrzy i styrani, a kilometraż po stolicy był bliski dziennym odcinkom, które pokonywaliśmy na rowerach). W domu czekał już na nas Kasper ze Sławkiem – weszli bez kluczy, bo okazało się, że współlokatorka Fabiena była w domu, więc zupełnie niepotrzebnie jechałam w zupełne buraki, żeby zdobyć klucz.
Na lotnisko zawozi nas kolega Fabiena, który jest weterynarzem i który leczy… zwierzęta, które są aktorami! Nie przyznam się, ile miałam nadbagażu, ale po półrocznym pobycie w Finlandii miałam mniej. W Warszawie wylądowaliśmy ze Sławkiem o 18.15, niezwykle miłym akcentem było też zobaczenie Stasia, którego ściągnęłam specjalnie po to, żeby pomógł mi nosić moje nadprogramowe kilogramy przez warszawskie podziemia. Stasiu, dzięki jeszcze raz!
Dziś, po dobrych kilku dniach od powrotu, wciąż się nie mogę przestawić na tryb polski. Chyba trzeba znów gdzieś wyjechać.
—————————————————–
* Ciekawe, jak się żonie wytłumaczył z późniejszego powrotu i zdjęcia blondynki w portfelu.
[Kamila Kielar]
dzięki za relacje, dzięki za wspaniałe zdjęcia festiwalowe, aż chciałoby się tam być!!!