02.01.2012 – odcinek Cavaillon – Montélimar.
„Makaron z sosem carbonara to przepyszne, proste w przygotowaniu i niezawodne danie” – i choć może nie jest to typowe, prowansalskie danie, nim właśnie przywitały nas Letycja i Syntia, cauchsurferki* z Cavaillon. Kolacja dodała nam sił i jeszcze przez godzinę zabawialiśmy gospodynie rozmową o Nowaku, sztafecie i o tym, co i dlaczego zamierzamy zrobić we Francji.
Dziś mieliśmy dotrzeć do miejscowości Montélimar. Słyszeliśmy już o niej w Tunezji – to „stolica” słodkich nougatów, przepysznych słodyczy z orzechami i migdałami. W Tunezji można było dostać podobne, z tym że na etykietach widnieje inna nazwa miejsca ich pochodzenia, dziwnie podobna do prawidłowej: Monteliard. Przed nami była ponad stukilometrowa droga, a za oknem siąpiący od świtu deszcz. Nugaty nie nęciły nas aż tak mocno, aby wyruszyć podczas deszczu, tym bardziej że nie byliśmy zaopatrzeni w jakiekolwiek peleryny przeciwdeszczowe (w Tunezji nie planowaliśmy z takich korzystać, a przywożenie ich na etap specjalny i wożenie w sakwach przez 3 tygodnie nieco mijało się z celem). Po 13tej (sic!) zdobyliśmy się na odwagę i zdeterminowani dotarciem, mimo wszelkich przeciwności, do Montélimar, skierowaliśmy się do centrum, by poszukać sklepów rowerowych lub innych mogących oferować peleryny przeciwdeszczowe. Gdy rozpadało się całkiem porządnie, a my zdążyliśmy przemoknąć do suchej nitki, schroniliśmy się w holu pierwszego napotkanego sklepu wielkopowierzchniowego – nie znaleźliśmy w nim niestety potrzebnego produktu. W dodatku okazało się, że i mnie nie ominie korzystanie z wulkanizacyjnego zestawu naprawczego. Koło przyczepki nie zawierało powietrza. W związku z zaistniałą sytuacją: brakiem powietrza w kole i foliowych peleryn, straciliśmy nadzieję, że uda nam się rowerami dojechać do Montélimar. Przyjrzeliśmy się dokładniej trasie i uznaliśmy, że na wysokości Orange będziemy próbować „okazyjnie” przedostać się bliżej, a może nawet do samego dzisiejszego celu. Ja skupiłem się na reperowaniu dętki, a Kasper pognał do innych sklepów. Z miasta wyjechaliśmy dopiero po 15tej. Byliśmy co prawda zaopatrzeni w przyzwoite rowerowe deszczochrony, ale po deszczu nie było już prawie śladów – oprócz mokrego asfaltu i naszych, charakterystycznie pochlapanych, pleców.
Jechaliśmy prześliczną okolicą, całkiem szybko. Całkiem szybko zbliżał się też wieczór, a gdy zrobiło się zupełnie ciemno, nie mogliśmy już nawet podziwiać prześlicznej okolicy. Czuliśmy tylko jej zapach, powietrze było przesiąknięte jałowcem, mokrą ściółką leśną i nieco zmarzniętymi już polami, czasem farbami akwarelowymi, a czasem lawendą. Po deszczu nie było już zupełnie żadnych śladów, księżyc oświetlał szosę, samochody zwalniały i nie trąbiły na nasz widok – chyba zaaklimatyzowaliśmy się „rowerowo” we Francji.
Przed Orange skręciliśmy na autostradę i rozbiliśmy miniobóz tuż za bramkami wjazdowymi. Mieliśmy wszystko bardzo dobrze przemyślane: aby wjechać na autostradę należy zwolnić, podjąć bilecik, poczekać na otwarcie szlabanu – w tym właśnie czasie zamierzaliśmy dokonać wyboru odpowiedniego środka dalszego transportu. Rzeczywistość nas nieco zaskoczyła, przez około 40 minut dwukrotnie zagotowaliśmy wodę, ale przez „naszą” bramkę przejechało może kilkanaście samochodów zachęcających do „zamachania” – żaden się nie zatrzymał, jeden kierowca odmachał, a pozostali przeważnie uprzejmie odwracali głowę w drugą stronę. Masakra. Do Montélimar pozostawało ponad 55 kilometrów i 3 godziny do końca poniedziałku. Tuż za Orange spróbowaliśmy jeszcze raz szczęścia, stanęliśmy w mocno oświetlonym miejscu, tak by dobrze było widać któż my. Machaliśmy na wszystko co się ruszało. Machaliśmy z 10 minut, na jakieś 100 samochodów. Ani jeden nawet nie zwolnił, by przyjrzeć się nam, by sprawdzić choćby czy może nie potrzebujemy pomocy. Najmniejszego zainteresowania dwoma rowerzystami z żółtymi sakwami. Nie pozostawało nic innego tylko „ciąć” przed siebie – spytałem Kaspra po dwóch dniach, jak to się stało, że jednak wsiedliśmy wtedy na rowery i dojechaliśmy do Montélimar. Odpowiedział krótko: „nie wiem, w którymś momencie powiedziałeś: no to tniemy, i pocięliśmy”.
Kilkanaście kilometrów przed celem, na szczęście na jednym z dość dobrze oświetlonych rond, na nieszczęście tuż przed serią wzniesień, znów najechałem na szkło. W tym miejscu upuścił je, zapewne bardzo roztargniony, francuski kierowca. Kolejne minuty stracone, tym razem na wymianę dętki. Irytacja sięgnęła zenitu – już około 95 kilometra mój organizm zaczął się bardzo intensywnie domagać zakończenia jazdy. Nogi „nie podawały” – nawet ta przerwa na naprawę koła nie pomogła – zapamiętały, że mamy dziś przejechać 100 km i ani kilometra więcej!
Do miasta wjechaliśmy tuż po 1:00. Nasz gospodarz był tak uprzejmy, że wyjechał po nas na przedmieścia i popilotował do swego domu. Przejechaliśmy dziś 118 kilometrów. Niezła średnia z dwóch dni, 132 km. A na koniec ciężkiego dnia dostaliśmy po talerzu zupy dyniowej z kasztanami! Jutro nieco odpuścimy i pojedziemy niecałe 70 kilometrów – odpuszczamy też nadzieję, że w tym kraju uda się złapać stopa przez dwóch rowerzystów.
* więcej o CouchSurfingu (http://www.couchsurfing.org oraz http://pl.wikipedia.org/wiki/CouchSurfing) napisze Kasper w oddzielnym tekście.