27 grudnia, poniedziałek, świt… my już spakowani, miejscowy ksiądz już na nogach, poprowadzi nas do „dworca autobusowego” – przed 6tą siedzimy wygodnie w niewygodnym autokarze, którym przed południem powinniśmy dojechać do Bengueli, Pepino już na nas czeka… Nie jesteśmy zbytnio rozmowni, do późna trwały dyskusje dotyczące dalszej trasy – opinie były podzielone, jesteśmy zmęczeni, pogoda marna, czasu mało, zero Internetu…
Odcinek Huambo – Benguela to, najprostszą drogą, nieco ponad 300 km – duża część prowadzi przez teren górzysty. Ruszyliśmy, patrzymy przez okna i znów żałujemy, że nie jest nam dane jechać tędy rowerami, kilometrowe podjazdy i takież same zjazdy… Mimo hałasu jaki wydobywa się z silnika starego autokaru wszystkim przymykają się oczy – Norbert ze słuchawkami na uszach próbuje skupić się na tekście relacji, z laptopem na kolanach wygląda bardzo egzotycznie, obok siedzi Jerry, jego głowa bezwładnie kołysze się w rytm podskakującego autokaru, dziewczyny siedzą w drugim rzędzie, Aga przy przejściu… też przysypiają. Nagle wśród podróżnych zapanowało dziwne poruszenie – kilka osób wstało, kilkoro wychyla się ponad oparcia foteli, nerwowo wskazując na przednią szybę. Silnik pracuje coraz głośniej, podjeżdżamy pod wzniesienie, ale wydaje się jakby maszyna nie miała już więcej siły – zatrzymujemy się kilka metrów przed szczytem, kierowca nie może zmienić biegu, silnik gaśnie, hamulce nie działają, zaczynamy się staczać, panika podróżnych powoduje masowy ruch w stronę jedynego wyjścia, kierowca manewruje kierownicą, mimo to staczamy się coraz szybciej w stronę kilkunastometrowej skarpy. Dziewczyny dają hasło do pełnej ewakuacji z pojazdu, nim rozpędzi się bardziej! Kierowca stara się maksymalnie zmniejszyć prędkość jadąc zygzakiem, ale już prawie nie panuje nad kierownicą, w akcie desperacji pomocnik kierowcy wyskakuje z „zapasowym hamulcem” w rękach – pod koło autobusu stara się wrzucić jeden z dużych kamieni, których jeszcze kilka leży tuż za siedzeniem kierowcy. Ludzie krzyczą, Jerry wciąż śpi, Norbert trąca go łokciem, zamykając laptopa i zdejmując słuchawki z uszu, wkurzony, że znów nie wykorzysta weny, stosunkowo spokojnie mówi do niego: – Budź się, zbieraj rzeczy, zaraz będzie wypadek – zaspany Jerry patrzy wkoło, nie wie o co chodzi, jacyś ludzie przepychają się do przodu, dziewczyny stoją z plecakami w ręku, krzyczą na ludzi by Ci wreszcie zaczęli wyskakiwać z autobusu, coraz szybciej zbliżamy się do przepaści, dlaczego jedziemy do tyłu?… Jerry niepewnie pyta: Skąd wiesz, że będzie wypadek? – Widzę! Wysiadamy!
Wreszcie jesteśmy na zewnątrz, autobus zatrzymał się na barierkach ochronnych, wszyscy wysiedli, jednym z pierwszych był kierowca… Do Jerrego zaczyna docierać co właściwie się stało, szczęśliwi że żyjemy, przekrzykujemy się opowiadając mu zapamiętane szczegóły wypadku… Biorąc pod uwagę stan techniczny pojazdu… jego wiek… i w ogóle teraz przejrzeliśmy na oczy, jak mogliśmy wsiąść do tego grata? Mieliśmy bardzo dużo szczęścia!
Potem był jeszcze cykl dziwnych wydarzeń: zniknął kierowca autobusu; policja w sposób absurdalny zablokowała kawałek drogi; motor z kierowcą i matką z dzieckiem nie wyhamował i na wysokości autokaru doszło do kolejnego wypadku. Rannym chłopcem nie zajęła się załoga przejeżdżającej karetki, ale sanitariuszka Ewa, z pielęgniarzem Jerzym. Po 3 godzinach jechaliśmy dalej autobusem zastępczym – bez przeszkód do Bengueli.
O Angolskim 88letnim kolarzu, Alberto Silva – pseudonim „Pepino”, który dowiedziawszy się o projekcie Afryka Nowaka, zapragnął wzięć w nim udział – sympatycy Afryki Nowaka już trochę czytali na stronach wyprawy.
Absolutnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że Pepino jest postacią kultową, powszechnie znaną w Angoli – w młodości znakomity piłkarz – długo był trochę „za czarny” by grać w reprezentacji Angoli, po zakończeniu kariery piłkarskiej zaczął biegać maratony i ultramaratony w kategorii wiekowej „50+”, by po 60tce przesiąść się na rower… Wielki Pepino powitał nas w swoim hotelu, gdzie zostaliśmy ugoszczeni, nakarmieni, oprani. Następnego dnia pełen energii Alberto, wraz ze swoim asystentem Luisem obwieźli nas po okolicy – Benguela i Lobito – dwa sąsiadujące miasta – odbudowane, z pięknymi nadmorskimi promenadami i portugalską architekturą zrobiły na nas o niebo lepsze wrażenie niż Huambo. Jaka szkoda, że Nowak jednak tu nie zawitał – pewnie gdyby wybrał się do „portugalskiego” Polskiego Konsula w Bengueli, pod koniec 1934 roku, to młody Pepino miałby szansę go poznać, miał wtedy 12 lat!!!
Pepino ma ustalony harmonogram dnia, musi być czas na posiłki, wypoczynek, ale i na pracę – porywa nas swą energią i charyzmą – jednym telefonem zorganizował nam spotkanie z przedstawicielem Ministerstwa Turystyki Angoli, chciał nam też zapewnić policyjną asystę przy wyjeździe z miasta! Gdy jechaliśmy przez Benguelę jego autem co rusz ktoś do nas podbiegał i klaszcząc rytmicznie krzyczał: PE-PI-NO!! PE-PI-NO! Urosły nam skrzydła: „już nigdy nie powiem, że jestem na coś za stary albo że już mi się czegoś nie chce” – deklaruje Jerry po całym dniu spędzonym z kolarzem-weteranem. Życzliwość Angolczyków, niezwykła historia Pepino, zawody międzynarodowe, olimpiada, te wszystkie trofea – szacunek z jakim się do niego odnoszą… to wszystko powoduje w nas ogromną dumę, że zostaliśmy przez niego zaproszeni, zauważeni… Pepino jest zaangażowany w pomoc potrzebującym, swymi dokonaniami sportowymi promuje realizację Celów Milenijnych – które w Europie są już prawie zapomniane, a którymi Afryka i biedniejsza część Świata wciąż żyją!
http://www.polskapomoc.gov.pl/Milenijne,cele,rozwoju,53.html – za 5 lat i my powinniśmy się rozliczyć z naszych osiągnięć w rozwiązywaniu, zadeklarowanych w 2000 roku, problemów…
W środę rano Luis i Pepino asystują nam kilkadziesiąt kilometrów – gdy się żegnamy ostatecznie, na skrzyżowaniu 30 km za Benguelą, wymieniamy się prezentami – Pepino otrzymuje od nas koszulkę etapową Agnieszki Grudowskiej z dopisanym na rękawie jego pseudonimem, dajemy mu także niewielką flagę Polski (otrzymaną od polskich wolontariuszy z Hwange w Zimbabwe!) z naszymi podpisami. Od kolarza dostajemy po zdjęciu z osobistą dedykacją i wielką flagę Angoli!! Flaga ta zostanie wystawiona na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy!
Ruszamy na północ, ostatnia prosta do Luandy, droga wzdłuż wybrzeża, jakieś 500 km – czujemy już początek końca naszej Angolskiej przygody i jak zawsze niedosyt…