Nasze matki, żony i kochanki jak zawsze troszczą się do przesady i zamartwiają na zapas. A cóż wy tam chłopaki będziecie jeść? Kochane kobitki, otóż nie ma się czym przejmować – wszak kulinaria stanowią jeden z przyjemniejszych aspektów podróży.
Bez cienia wątpliwości pod względem oryginalności zasmakowanych potraw Greg przynajmniej jedną bije nas o głowę. Zaglądając do garów kucharzowi w Shendi (tak najlepiej sprawdzić menu w egzotycznych krajach) wskazał na wyglądającą dość apetycznie wątróbkę. Po chwili potrawę podano na stół. Nie, nie, na pewno jest ugotowana, przekonał siebie sam kosztując pierwszy kęs, przecież krwista wątróbka rozłazi się po talerzu. „Szacunek!” rzucił kucharz na wyjściu, turyści nigdy nie próbują surowej wątroby wielbłąda! Jak smakowało? Przeczytajcie sami na www.peron4.pl
Na co dzień zajadamy się jednak miej ekstremalnymi przysmakami. Do najpowszedniejszych należy ful, czyli gotowany bób wymieszany z przysmażoną cebulą i innymi dodatkami oraz suto okraszony sezamowym olejem. Najczęściej całość posypana jest pokruszonym białym serem owczym lub kozim. Fula zjemy wszędzie w północnym Sudanie, począwszy od sklepików w malutkich wioskach po restauracje w stolicy. Gotuje się go w dużych, bańkowatych garach, w szyjce którego akuratnie mieści się chochla. Do fula najczęściej podawana jest zielenina (m.in. sałata rukola), sałatka w postaci pokrojonych pomidorów oraz płaskie, arabskie chlebki (chabsa). Jak wszystkie dania w Sudanie, fula je się bez sztućców – chlebem i prawą ręką (lewa w tym świecie służy do czego innego).
W ulicznych gar-kuchniach spróbować możemy ponadto falafela (smażone kulki z ciecierzycy), kisrę, czyli coś a’la nasze naleśniki polane różnego rodzaju sosami (np. z okry), zaś odchodząc od najtańszej kuchni wegetariańskiej: baraniny pieczonej na rozżarzonych kamieniach, smażonych kurczaków, grillowanych bądź smażonych ryb nilowych, czy też kebaba nie przypominającego w niczym tego z naszych ulicznych fast-foodów – tu oznacza to mięso, najczęściej owcze, zmieszane ze smażoną cebulą i sosem. Również szorba, czyli potrawa znana z innych krajów świata islamskiego jako zupa, tutaj równa się misce chlebków wymaczanych w sosie z dodatkiem mięsa. Dlatego też w Sudanie, kraju bez sztućców, zupę można zjeść po prostu ręką. Po każdej potrawie obowiązkowo powinniśmy się napić szaju, trunku dostępnego praktycznie na każdym rogu ulicy. Herbata w małych szklaneczkach jest zazwyczaj mocno słodka, zaprawiona miętą, imbirem bądź cynamonem. Sudańczycy rozpoczynają i kończą dzień właśnie od szklaneczki herbaty z tym, że białej z mlekiem (laban). Ponadto w poważaniu jest kawa – jabana lub kahua, przyprawiona cynamonem bądź kardamonem. Na uwagę zasługują także fantastyczne soki sprzedawane na ulicach: grejpfrutowy, mango, guawa, pomarańczy, z owoców baobabu, ze strączków akacji… Z napojów mamy do wyboru ponadto całą gamę soft-drinków, jednak w kraju prohibicji o alkoholu możemy zapomnieć. Dla najbardziej stęsknionych smaku pozostają namiastki: piwo bezalkoholowe, a nawet taki wynalazek jak bezalkoholowe wino (przypomina raczej sok z domowej spiżarki).
Jeśli chodzi o spanie, obracamy się wokół najtańszych opcji. Na pustyni po prostu biwakujemy w miejscach, które nam się spodobają, w miastach zaś korzystamy z tzw. lokand. Po naszemu miejsca te nazwać można noclegowniami. Sami mężczyźni, łóżka wystawione pod gołym niebem na dziedzińcu, a do tego parę obskurnych 3-4 osobowych pokoi w około. Prosto, lecz tanio…
Ten krótki przegląd na pewno nie wyczerpuje różnorodności sudańskiej kuchni, aby jednak przekonać się, co tu się jada, musicie sami odwiedzić ten życzliwy turystom kraj.
Granica Sudanów
Budzi mnie łopotanie rozpiętej ponad namiotami płachty tropiku oraz metaliczne uderzenia o kadłub barki. Czuję, że stoimy, lecz wstać się nie chce. Jeszcze sporo przed świtem, mroczno i zimno (ha, pewnie ze 250C!), a na dodatek światem targa silny wiatr. Usprawiedliwiająco myślę sobie – pewnie przepompowują paliwo i zamykam oczy. Zanim jednak ponownie ogarnął mnie błogi sen, w lufciku namiotu ujrzałem czarny łeb żołnierza. Poderwałem się przerażony. Człowiek w wojskowym mundurze równie zaskoczony widokiem Białego, jak ja Czarnego, przywitał się gestem i rozejrzał po namiocie. Na rękawie katany dostrzegam czerwoną opaskę z napisem SPLA Port Police…, a więc Sudan Południowy! To jednak jest granica! Odruchowo sięgam po paszport, lecz żołnierz pokiwał przecząco dłonią i zniknął. Zatem jesteśmy na terenie kontrolowanym przez Sudan Peoples Liberation Army! Momentalnie odechciało się spać. Wyskoczyłem z namiotu w chłód poranka. Nad wioską, do której przycumowaliśmy, łopotała flaga Południowego Sudanu: czarny-czerwony-zielony rozdzielony białymi paskami i złota, pięcioramienna gwiazda na niebieskim trójkącie. Nadbrzeże obstawione stanowiskami strzelniczymi za workami z piaskiem, a poza tym najzwyklejsza w świecie, nadrzeczna afrykańska wioska. Spytałem kogoś: gdzie jesteśmy? – Geiger. Ponad strzechami okrągłych chat pojawiła się jeszcze zaspana, słoneczna kula, jednak promienie szybko poczęły lizać świat, napełniając poranek przyjemnym ciepłem.
Kontakt ze stałym lądem, czyli wyprawa po %
Marynarze, jak to marynarze, nie ważne czy oceaniczni, czy morscy, czy rzeczni, czy muzułmanie, czy buddyści, czy chrześcijanie – za kołnierz nie wylewają. Rankiem część naszej załogi jest lekko mówiąc lekko wstawiona. Seid Ahmed wita nas nad wyraz radośnie i od razu człowiekowi lżej na duchu, gdy pierwszy raz od wjechania do Sudanu, pierwszy raz od miesiąca, czuje od kogoś odór alkoholu. Za godzinę mamy dobić do Renk, a załoga zapewnia nas, że możemy spokojnie chłodzić piwo w zamrażarce i nikt nam tego nie wypije. Tak więc rozochociliśmy się! Szykujemy się do zejścia na ląd. Panie Kapitanie, ile czasu będziemy cumować przy przystani? Bądźcie z powrotem za pół godziny. Cóż, czasu nie za wiele, ale miasteczko całkiem niedaleko. W porcie mijamy pospiesznie grupki czarnoskórych zaskoczonych widokiem Haładzia (Białych) opuszczających barkę, przechodzimy obok wojskowych SPLA, których posterunek zamiast workami z piaskiem otoczony jest skrzynkami po piwie i już jesteśmy za bramą portu, gdy któryś z agentów secret service haltuje nas z powrotem. Zasiadamy przed biurkiem na przesłuchanie. Zaczynają się pytania, podchwytliwe pytania, wnikliwe przeglądanie paszportu i chartumskich dokumentów, a czas ucieka nieubłaganie, a z nim wymarzone, chłodne piwko. Szpiedzy Północy, Ameryki…? Nauczyciel (za takich, dla świętego spokoju, się podajemy), student, to nie ty jesteś na zdjęciu? Co macie w torbach? Macie pistolety? Rozładowujemy sytuację prośbą o pieczątkę w „książeczce-pałeczce” i opowieścią o Nowaku. Na nasze nieszczęście Nowak przebywał tylko wśród Szilluków, zaś nasi agenci są Dinka i Nuer. A gdzie są zdjęcia Dinka!?! Tłumaczymy, wyjaśniamy, aż w końcu słyszymy You are free! Niestety pół godziny przeminęło z wiatrem przesłuchania. Przyportowe budy są pozamykane na głucho – jest piątek. Dziwne, że jest alkohol, ale też bardziej niż na Północy respektowana islamska niedziela, czyli piątek – nikt nie pracuje… Cóż, za dwa dni Malakal, może będziemy mieć więcej szczęścia.
Płyniemy przez ziemie szczepu Dinka. Lud ten należy do najsilniejszych w Południowym Sudanie. Dla dumnych Dinka bydło stanowi największy skarb. Na brzegach widzimy coraz to większe stada. Pojawia się też rasa krów z gigantycznymi, metrowymi rogami. Co jakiś czas płoną nadbrzeżne stepy, aby pozyskać nowe tereny dla potężnych stad. Przy okazji wypala się węgiel drzewny, którego wory widzimy na brzegach. To stąd pochodzi „czarne złoto” w przeładowanych ciężarówach zmierzające na północ. Pojawia się coraz więcej kopców termitów. Poza tym ptactwa wszelkiej maści na potęgę! Czaple, żurawie, ibisy, marabuty, kormorany, jakieś drapieżniki i dziesiątki drobniejszych ptaków, m.in. wikłaczy obwieszających swymi gniazdami drzewa niczym nasze świąteczne choinki bombkami. Wieczorem na połów wyruszają latające myszy – nietoperze. Dinka oprócz pasterstwa i przy okazji pozyskiwaniem węgla drzewnego, zajmują się też rybactwem. W przybrzeżnych szuwarach, ponad dywanem hiacyntów wodnych, widać Murzynów zanurzonych po pas, po piersi w wodzie i polujących na ryby ościeniami. Co rusz drewniana pika przeszywa zielony, pływający dywan, aż w końcu zostaje wyciągnięta z nadzianą nań rybą. Częściej jednak łowią sieciami z czółen. Dwie osoby na łódce: jedna na łódce, druga na dziobie, wyciągająca i przeglądająca sieci. Ryby w sieci naganiają uderzeniami kijami o taflę wody od strony rzeki.
Przybijamy do jakiejś niepozornej wioski. Pod drzewem dostrzegam ludzi w wojskowych mundurach, a więc punkt kontrolny. Na pokład wchodzi kilku żołnierzy SPLA. Przeglądają kajuty załogi i inne zakamarki statku. Z nami witają się serdecznie i odchodzą. Czego szukają? Broni? Na ląd schodzi kapitan z dużą, szarą kopertą. Wita się wylewnie z wojskowymi, po czym kieruje ku wiosce i znika w chacie wodza. Tak, rzeka jest Dinków, Szilluków, Nuerów… Trzeba opłacić myto! Kolejny tego typu przystanek zaliczamy w wiosce Szilluków.
Czarowna noc afrykańska! Rozrechotały się zastępy żab, rozcykały rzesze owadów. Z szuwarów dobiegają też puste dźwięki, niczym gra na szklanych lub ceramicznych butelkach… Płazy to, owady czy ptaki? Całe otoczenie pobłyskuje fosforyzującymi dupkami robaczków świętojańskich. Podlatujące wysoko świetliki mieszają się z miliardami gwiazd wiszącymi ponad nami. Droga mleczna, wyrazista jak nigdy, prowadzi wprost na południe. Dopiero, gdy rzeka utonie w ciemności, wynurzy się z niej wielka gęba księżyca, kładąc srebrzysto-złotą poświatę na jej spokojne wody. I nawet komary nie dokazują zanadto! O! Jakaż cudowna noc nilowa! Gdybyś tylko mogła ją ze mną odczuwać…
Malakal
Nieco poniżej miejsca, w którym wypływająca z dzikich gór Abisynii rzeka Sobat wpada do Białego Nilu, leży miasteczko Malakal, siedziba gubernatora prowincji Górnego Nilu. W czasie swej podróży w górę Białego Nilu Nowak spędził w tych okolicach przeszło dwa tygodnie, zaś w „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” opisał Malakal następująco: Spoglądając okiem Europejczyka, trudno osiedle to nazwać miasteczkiem, oprócz bowiem kilku budynków rządowych stoi tu tylko osiem bud, w których kupcy greccy dorabiają się swych fortun sprzedając Murzynom barwne paciorki. Poza tym nędzne tubylcze kapany, czyli okrągłe chaty o ścianach ulepionych z błota i chrustu, przykryte strzechą z traw, nie wyglądające raczej na domy mieszkalne. Oczywiście od tamtego czasu Malakal rozrósł się wielokrotnie i bez cienia wątpliwości nazwać możemy go dziś miastem, choć osiedla kolistych, tubylczych chat nadal sterczą słomianymi strzechami dachów w samym jego centrum. Jest nawet kilka asfaltowych ulic, zaś tuż przy targowisku wyrósł spory, zupełnie abstrakcyjny w tych stronach, meczet z ciętego kamienia. Oprócz rządowych budynków GOSS (Govererment of Southern Sudan), znajduje się tu szereg najczęściej parterowych domów oraz magazyny różnych organizacji pomocy humanitarnej (m.in. WFP). Kupców greckich zastąpili arabscy, natomiast ich sklepiki nadal przypominają budy z tym, że murowane z suszonych cegieł. Przy niektórych z nich terkocą generatory, dające wysoce pożądany chłód w lodówkach. Ponieważ na prąd z miejskiej sieci raczej liczyć nie można, a poza tym do większości murzyńskich chat i tak nie prowadzą żadne druty, w oparciu o generatory prądotwórcze rozwinął się ciekawy biznes uliczny. W skleconych z dykty budach widzimy dziesiątki gniazdek, a w nich rozmaite ładowarki. Miejscowi ładują w nich przede wszystkim telefony, bo przecież komórkę ma prawie każdy. Nocą zapylony mrok miasta wypełniają jedynie światła przydrożnych restauracyjek i sklepików.
Widok Malakalu w dzień targowy jest naprawdę szczególny. Ulice nabite czarnym tłumem o spojrzeniach groźnych i rozbieganych. Każdy dzierży w dłoni po dwa oszczepy i maczugę lub tarczę z grubej skóry. (…) Większość wojowników przybywa zupełnie nago, nosząc na biodrach zaledwie pas z drobniutkich koralików. (…) Kobiety zaś ze szczepu Nuer nie noszą żadnego odzienia i nawet do miasteczka udają się tak, jak je Pan Bóg stworzył. Nuer nie noszą też żadnych ozdób prócz szczepowego tatuażu. Dziś na targowisku nie spotkamy już nagich wojowników czy też nuerskich kobiet, jednak tuż obok, nad Nilem, czyli w miejskiej umywalni – kąpielisku – pralni, miejscowi bez najmniejszego skrępowania ukazują swe wdzięki korzystając z wody. Nadzy mężczyźni mydlą swe hebanowe ciała i ponownie znikają w rzece. Na brzegu miarowo poruszają się półnagie kobiety z rękoma zanurzonymi w baliach, rozwrzeszczana dziatwa baraszkuje w wodzie… Jest to tym bardziej szokujące, że jeszcze dwa dni temu byliśmy w konserwatywnym świecie islamu! Wracając do targowiska… W czarnym tłumie, którym nabite są ulice, wciąż zobaczymy wiele blizn skaryfikacji na twarzach przechodniów: wypukłe koraliki nad brwiami Szilluków, poziome nacięcia na czołach Nuerów czy też schodzące się nad nosem V-kształtne tatuaże Dinków. Nie ujrzymy natomiast Murzynów z oszczepami, maczugami czy też tarczami. Wielu ludzi nosi za to przypinki z przekreślonym karabinem bądź pistoletem. Takie znaki zobaczymy także na przydrożnych tablicach z napisem „Say no to gun in the election 2010 and referendum”. Społeczności międzynarodowa! Obserwuj bacznie zbliżające się kwietniowe wybory, pierwsze w Sudanie od dziesięcioleci! Tu całe pokolenia nie znają głosowania ani demokracji, zaś niektórym ugrupowaniom wcale nie zależy, aby kampania i wybory odbyły się pokojowo. O podsycanie konfliktów etnicznych na południu oskarża się m.in. obecnego prezydenta Omara al-Bashira i rząd w Chartumie, którym najbardziej zależy na niepowodzeniu wyborów w tym regionie. Inicjatywą muzyków z całego świata, mającą na celu zwrócenie uwagi na wybory w Sudanie, jest projekt www.sudan365.org. Dobry Boże! Dopomóż Południowemu Sudanowi pokojowo samostanowić o swoich losach, a jeśli w przyszłorocznym referendum zapadnie decyzja o secesji Północy i Południa spraw, aby powstanie nowego, niepodległego państwa odbyło się bezkrwawo.
Ojjej .. ależ mi ślinka pociekła na wspomnienie pysznego fula … powinno się zabronić czytania tych postów w porze lunchu .. 🙂