Droga wiedzie pośród nadmorskiego, zaśmieconego nieużytku zagrodzonego po obu stronach szosy kolczastym drutem. Dalej ciągna się aleje słupów wysokiego napięcia, świszczących od wyładowań elektrycznych. Mleczno-szare stratusy zasnuwające niebo nadają obrazkowi jeszcze więcej bylejakości. Jedynie małe, białe, śliczne kwiatki wyrosłe pomiędzy puszkami jakoś łagodzą moje estetyczne odczucia. Mija nas coraz wiecej samochodów. Ach, gdzie muzyka Sahary grana piaskiem na kępach wyschniętych kolczastych krzaczków pod dyrygenturę wiatru… W Adzdabiji zniecierpliwione korkami utyskiwanie klaksonów miesza się z policyjnymi gwizdkami. Ubrani dość porządnie mieszkańcy palą sziszę w jukowych ogródkach. Czuję się w tym wszystkim trochę oszołomiona, myślę, że okres aklimatyzacji do miast bedzie długi. Nie mogę się nadziwić, jak wielkie juki tutaj rosną, nie jestem w stanie objąć pnia rękoma. Szukam toalety – Hamam? – pytam właściciela okolicznej knajpki – Only for men, no woman – informuje jegomość. Chyba oszalał, przecież nie wytrzymam, potrzeba fizjologiczna nakazuje mi zignorować zakaz i oto zszokowany wzrok kilku panów, którzy w korytarzu obmywają stopy odprowadza mnie do zielonkawych drzwi przybytku. Jak te arabskie kobiety sobie tu radzą?
(…) Benghasi! Wielkie portowe miasto, drugie co do wielkości w Libii, zaraz po Trypolisie. Kwaterujemy się w Komendzie Hufca, harcerze witają nas bardzo milo i umawiamy się na jutrzejsze zwiedzanie miasta. Normalne łóżko! Coż za odmiana po spaniu na kamieniach.
Ania Grebieniow