Sztafetowy mors i Sylwester w Bengazi! (dzień 56-57)

Dojeżdżamy do Bengazi (fot. Dominik Szmajda)

Zatrzymujemy się na chwilę w Ajdabiya, gdzie posilamy się w tureckiej restauracji, a Lai kupuje dżelabiję, o której od jakiegoś czasu marzył. Po południu docieramy do Bengazi. Wjeżdżamy na most, z którego rozpościera się widok na centrum miasta. Przed nami wysokie, nowoczesne budynki, z lewej zatoka i przycumowane w niej wojskowe okręty i kutry rybackie, z prawej zazieleniony trawą park, otoczony kolumną palm.

Bengazi to drugie największe miasto Libii, nie jest jednak tak stare jak Trypolis. Postawione co prawda w miejscu starożytnego Berenice, rozwinęło się jednak dopiero w latach okupacji włoskiej. Już na pierwszy rzut oka stolica Cyrenajki sprawia wrażenie bardziej zadbanego i lepiej zorganizowanego niż inne libijskie osiedla.

Mors Lajbor w akcji (fot. Anna Grebieniow)

O ile w Trypolisie nowe budownictwo oszpeca miasto, o tyle w Bengazi nowoczesne budynki rozmieszczone są przemyślanie i nadają metropolii uroku. Dużo tu zieleni, trawniki są nieustannie nawadniane. W centrum jest czysto, wszędzie stoją kosze na śmieci, nabrzeże jest wyjątkowo zadbane. Po ulicach suną nowoczesne auta, ludzie ubierają się po europejsku. Bengazi nie jest tak żywe i zatłoczone jak Trypolis, brak mu żywiołowości i aury tradycji, jaka panuje w stolicy. To miasto o atmosferze bardziej śródziemnomorskiej niż arabskiej. Współczesne budownictwo sąsiaduje z typową architekturą kolonialną. Skupisko wysokich kamienic o pobielanych fasadach, przedzielonych wąziutkimi uliczkami i małymi placykami, stanowi serce miasta, do którego prowadzą szerokie, przyozdobione palmami aleje.

Parkujemy i przechadzamy się nadmorską promenadą, nad którą góruje stara latarnia morska. Lai zrzuca z siebie dżelabiję i wskakuje do wody. Znika pod zapomarańczowioną zachodem słońca taflą, by po chwili wyskoczyć z krzykiem. Nadepnął na jeżowca i tylko dzięki pomocy Ani pozbywa się tkwiących w palcu kolców. Tak wyglądała ostatnia w 2009 roku kąpiel poznańskiego morsa.

Bengascy skauci i my:)

Wieczorem wraz z poznanym w Ghadamesie Abdulgarem El Turkim udajemy się do harcerskiego hostelu. Po odstawieniu bagaży do sypialni i szybkim prysznicu poznajemy grupkę skautów. Chłopaki obwożą nas swoimi autami po mieście, pomagają odnaleźć kafejkę internetową, zawożą nas do restauracji na kolację i na kawę.

W południe wraz z Abdelgarem, harcerzami oraz mówiącym po polsku druhem Fathe Baiyo udajemy się do kawiarni, w której opowiadamy im i dwóm dziennikarzom historię Nowaka i naszej sztafety. Wszyscy słuchają z zainteresowaniem i przejęciem, a na koniec zadają mnóstwo pytań. Opisujemy im nasze wrażenia, wyniesione z kontaktu z libijską przyrodą i kulturą. Chwalimy miejscową gościnność, piękne pejzaże, wspaniałe zabytki.

Do wieczora przechadzamy się ze skautami po mieście. Nasi towarzysze ochoczo opisują atrakcje Bengazi, opowiadają nam dużo o kulturze i zwyczajach. Odwiedzamy kościół katolicki. W świątyni, obok tabliczek arabskich, koreańskich i włoskich, zauważamy i polskie: „Szczęść Boże” i ”Wesołych Świąt”. Dowiadujemy się, że w mieście mieszkają polskie siostry zakonne, a do niedawna także duchowny, ksiądz Tadeusz. Spotkany na podwórzu kapłan, Filipińczyk, podaje nam numer telefonu polskiego misjonarza, stacjonującego aktualnie w Dernie.

Nadchodzi czas na przyjęcie sylwestrowe.
Zastanawiamy się, gdzie zabiorą nas harcerze. Podjeżdżamy pod będący własnością hufca budynek, który jest położony… na plaży. Harcówka bezpośrednio nad Morzem Śródziemnym to wspaniałe miejsce dla skautów – polscy harcerze mają czego zazdrościć libijskim kolegom. Przysiadamy się do rozpalonego na piasku ogniska, wraz z druhem Omarem Sherifem i jego podopiecznymi śpiewamy arabskie i polskie piosenki harcerskie. Zbliża się północ, kończy się stary rok. Następuje odliczenie, wykrzykujemy radosne „zerooo”, po czym, na zmianę w obu językach, Ogniska już dogasa blask. Udajemy się pod zadaszenie, pod którym czeka przygotowany dla nas poczęstunek, tradycyjne libijskie dania: rozpływająca się w pomidorowym sosie kasza z baraniną, zwana biszisza, oraz masruda – pokruszone placki z miodem i bakaliami, zagryzane daktylami i popijane maślanką.

Imprezę kończymy wymianą kulturową: uczymy nowych przyjaciół tradycyjnego poznańskiego „Lech, Lech Kolejorz”, a sami wielokrotnie wykrzykujemy „Ahly nadena, wa es alena” – hasło lokalnego klubu piłkarskiego, Ahly Benghazi.

Kasper Piasecki

Nadmorska zaduma (fot. Dominik Szmajda)

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV