(…) Rowery zapakowane na samochód wyglądają jakoś dziwnie. Wciąż nie ma Kazia. Ruszamy na północ, samochodem ku portowi Ageila, starą drogą przez Maradah, to droga, która niegdyś obrał Kazimierz Nowak (również samochodem) podążając na wezwanie do Komendy Strefy. Odnajdujemy miejsce z kolejnej fotografii, tej gdzie Nowak wytrzeszcza oczy pod palmą, niestety owe palmy zostały wycięte na rzecz jakiejś nie zapowiadającej się atrakcyjnie budowy (na dodatek chyba zapomnianej). W ogóle całe Maradah wygląda jakby zostało wybudowane przez pomyłkę, klimat trochę jak z thrillera taniej produkcji – rozpadające się koślawe domki, opustoszałe ulice, walające się szczątki samochodów, wiader i żelazna brama prowadząca do nikąd. Z zapoznanym autochtonem (a jednak są tu ludzie!) zwiedzamy okolice słonego jeziora (niestety silnie wysychającego). Nie ma ptaków, jestem tym zawiedziona. Miejscowy piekarz pragnie zatrudnić Dominika na asystenta do wypieku miejscowych hobz i tunezyjskich bułek. Chyba czas opuścić to abstrakcyjne miejsce. Droga wylotowa prowadzi slalomem przez wysypisko śmieci… Skończyła się pustynia, zaczeła się cywiliza, no cóż…
Jakoś czuję się nieswojo opuszczając pustynię, zżyłam się z nią i wtopiłam w jej harmonię. Mam na sobie jej piasek, a w sercu ciszę i spokój, których czerpałam z pustynnych źródeł przez tyle dni. Smutno mi, że stąd wyjeżdżam. Przypominam sobie zachód słońca w Zillah, ten płonący horyzont,
prawdziwie ogniste pozegnanie. Bywaj Saharo, do zobaczenia…
Anna Grebieniow