Gościnne Zimbabwe


Dzień 271-273, 1-3 sierpnia 2010

Nie spędziliśmy nawet całego dnia w Lupane, a z powrotem zaczęło ciągnąć nas do buszu, a dokładniej do dużej wioski Gwai. Nowak nocował tam u jakiegoś kupca, a w okolicy spędził jeszcze dzień w tartaku w wiosce Mpindo, do której zamierzaliśmy spróbować się dostać znanym już sposobem – wzdłuż, albo po nasypie kolejowym.

Pożegnawszy Agnieszkę Grudowską, która musiała wracać do Polski, drugiego sierpnia ruszyliśmy na południe wyboistą drogą-tarką, by po kilku godzinach osiągnąć Gwai. Kiedy staliśmy pod sklepem z fasolą i coca colą zainteresował się nami wioskowy sierżant. Chciał pomóc z noclegiem, ale ilość Chibuku, miejscowego trunku sprawiła, że miejsce za barem, gdzie chodzili za potrzebą klienci, wziął za trzygwiazdkowy hotel. Grzecznie odmówiliśmy i spróbowaliśmy w wiosce wśród kolorowych zagród. Mieliśmy szczęście. Zaprosił nas do siebie młody chłopak o imieniu Khuleni i pozwolił rozbić namioty na podwórku. Mieszkał sam z babcią, zajmując z nią pięć krytych strzechą domów. Domy te okazały się być pokojami, o czym dowiedzieliśmy się niebawem. Na namioty wybraliśmy pierwsze lepsze miejsce na połaci piachu pokrywającej zagrodę, ale widząc gdzie się rozkładamy, chłopiec gwałtownie zaoponował, mówiąc: jak ja będę przechodził z kuchni do sypialni! Z zewnątrz wszystkie domy-pokoje wyglądają identycznie, różnią się jedynie wnętrzem. Jest tu kuchnia, sypialnia, spiżarnia i kibelek. Światła oczywiście nie było, elektryczność przecież kosztuje, w kuchni ściany rozświetlał płomień z ogniska, w sypialni świeczka, a na zewnątrz nasze czołówki.

Chłopiec chciałby się ożenić, ale na pierwszą wizytę do rodziców wybranki należy wyłożyć pięćset dolarów. Prawie fortuna, ale same pieniądze nie wystarczą. Bez krów nie ma co marzyć o założeniu rodziny. Khuleni na razie krów nie ma, ale w zagrodzie są już cztery kozy, dwie rachityczne kury i mały kot, którego przyniósł kilka dni temu spod sklepu.

Dzień 274 – 4 sierpnia 2010

Rankiem obudziło nas zamiatanie ziemi pod namiotem, czyli sprzątanie przedpokoju. Wyszliśmy ostrożnie na zewnątrz, uważając, żeby nie potrącić wirtualnych mebli. W dzień było łatwiej. Kiedy jedliśmy śniadanie, złożone z resztek kolacji, wzbogacone herbatnikami i mlekiem, powoli z sąsiednich zagród zaczęli schodzić się różni panowie i panie. Wszyscy chcieli zobaczyć dziwnych muzungu na żółtych rowerach, a wszyscy po kolei okazywali się najbliższą rodziną Khuleniego. Wujkowie, ciotki, bracia, siostry, raz po raz ciamkali i cmokali z niedowierzania, słuchając o Nowakowej podróży i naszym projekcie. Najchętniej zostalibyśmy z nimi jeszcze kilka dni, ale trzeba było ruszać dalej.

Wzdłuż nasypu ruszyliśmy do Mpindo, gdzie Nowak nocował w tartaku. Niestety, po zabudowaniach nie zostało śladu, udało nam się jednak dotrzeć do wioskowej szkoły podstawowej. Zostaliśmy przyjęci prawie z honorami, a przed ciałem pedagogicznym wygłosiliśmy historię nowakowych peregrynacji, jak i własnych przygód. Obiecaliśmy przesłać zrobione w szkole zdjęcia i mamy nadzieję, że odnajdzie je kolejna wyprawa śladami Nowaka po Afryce.

Wieczorem byliśmy z powrotem w Lupane, gdzie zanocowaliśmy w znanym już Women’s Centre. Był to bardzo wyczerpujący dzień i po przyjeździe na miejsce dosłownie padliśmy na łóżka bez życia.

Dzień 275-276, 5-6 sierpnia 2010

Wieczorem następnego dnia zatrzymujemy się w małej wiosce Isuza. Jest sklep – będzie można kupić coś miejscowego do picia, pomoże na zakwasy. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, kiedy zatrzymywaliśmy się wieczorem pod barem, jakby spod ziemi wyrasta chwiejący się na nogach tubylec i oświadcza, że jest miejscowym sierżantem, żebyśmy niczego się nie bali, że jesteśmy tu bezpieczni, że jesteśmy wariaci, że on jest wolnym człowiekiem i czy możemy mu kupić piwo. Jasne. Nie ma sprawy, tylko, ze już jest ciemno, niech pan szanowny sierżant sztabowy pomoże w tej dziurze znaleźć dobre miejsce do spania. Bez chwili zastanowienia, tak jakby każdego dnia odprowadzał rowerzystów na miejscowy kemping, usłużny pan zaprowadził nas na podwórko rozświetlonego jarzeniówkami budynku. Po drugiej stronie, na ławce przed białym barakiem, siedziało rzędem z dziesięć kobiet, niektóre z torbą na głowie. Jesteśmy w szpitalu! Oznajmił tryumfalnie sierżant. Jeszcze chwila rozmowy z będącym na nocnym dyżurze lekarzem i dwiema pielęgniarkami i za moment rozbijaliśmy namioty. Rozpadający się biały budynek obok okazał się być oddziałem położniczym, a panie na zewnątrz wszystkie w nadziei oczekiwały na szczęśliwe rozwiązanie.

– Będziemy mieć bardzo pracowitą noc – oznajmiła jedna z pielęgniarek. – Szczepimy wszystkich na wirus H1N1. Wy też powinniście się zaszczepić, bo nie wpuszczą was do Botswany!

Nawet po zapewnieniach, że nie jedziemy do Botswany i próbach przekonania, że wirus ten to jakaś jedna wielka ściema, a szczepionki, żeby się nie zmarnowały, rzucono w biednym Zimbabwe, panie i tak nalegały, aby nas zaszczepić. Kobiet w ciąży nie częstowały.

Następnego dnia po męczącym dniu pedałowania, późnym południem docieramy do Bulawayo, kierując się do księdza Krystiana Traczyka, pracującego w parafii Świętego Ducha. Nasze zmęczenie na pewno było niewspółmiernie mniejsze, porównując je z tym, jakiego musiał doświadczać Nowak po wielodniowej przeprawie z Victoria Falls wzdłuż torów kolejowych. Oto jak nasz podróżnik w listach do żony opisuje swój wjazd do miasta:

Po strasznej nocy, przemęczony, wyczerpany fizycznie – ujrzałem w dali masę zabudowań, najeżonych rezerwoarami z wodą, kominami i wieżycami. Był dzień 2 stycznia 1934 r. – uśmiechało się słońce.

Po piętnastu dniach przerwy widzę znowu auta – a tyle ich wszędzie, jak na najruchliwszych arteriach Paryża. Bulwary szerokie, czyste, obramowane pięknymi budowlami, które zdają się być drapaczami chmur w stosunku do dzielnicy tubylczej…

Kwatera! Dopiero wieczorem zdecydowałem się zająć pokój, którego więcej, niż pragnąłem. Zbiedzony, przeziębiony, upity tułaczką, z rozkoszą wyciągnąłem się na czystym, wygodnym łóżku i raz w końcu, po 15 dniach, mogłem się rozebrać, wykąpać i spokojnie przebrać bez obawy, że lada chwila można zostać ukąszonym przez żmiję i ranka nie doczekać… „

Podobne wygody czekały i nas, a wyobrażenia o miłym miejscu do odpoczynku przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy osobne pokoje do spania, w łazience ciepły prysznic, możliwość korzystania z kuchni, pralki, a do tego samochód do dyspozycji na najbliższe dni. Ksiądz Krystian okazał się być fantastycznym gospodarzem i jesteśmy mu po tysiąckroć wdzięczni za okazaną gościnność, ciepło, opowieści, poczucie humoru i dobroć.

Dzień 277-284, 7-13 sierpnia

Obok katedry niepokalanego poczęcia, w miejscu gdzie Kazimierz Nowak spędził piętnaście dni, przybiliśmy kolejną tabliczkę z informacją o wyprawie. W niedzielę mieliśmy okazję uczestniczyć w zimbabweńskiej mszy. Liturgia jest tu celebrowana z ekspresyjnością i intensywnością przeżyć charakterystyczną dla wszystkich czarnych Afrykańczyków. Ludzie tu śpiewają tańcząc, klaszcząc w dłonie, gestykulując, w spontaniczny sposób oddając swoje uwielbienie i oddanie bogu. Większość przychodzi do kościoła z własnym pismem świętym – pomaga to potem księdzu (odprawiającemu mszę w tubylczym języku Ndebele) odwoływać się do cytatów, a wiernym na zerkanie na tekst w Biblii. Ciekawym elementem mszy jest składanie darów w formie przedmiotów użytkowych, bądź zwierząt. I tak, podchodzący pod ołtarz ludzie mogą zostawić kurę albo koguta (jeśli są bogaci), albo jedynie pastę do zębów lub mydło (jeśli na kurę ich nie stać). Inną ciekawostką jest komunia, która jest podawana do ręki i wierni sami wkładają sobie opłatek do ust.

W ciągu pobytu w Bulawayo mieliśmy dość napięty grafik. Spotkanie z biskupem, wizyta w Parku Matopos, odwiedziny parafii księży misjonarzy w Plumtree i wizyta w Cronicle of Bulawayo – dzienniku, w którym drugiego lipca 1934 roku ukazał się artykuł o Kazimierzu Nowaku.

Szczególnie wrażenie zrobiła na nas wizyta w Plumtree, gdzie znajduje się profesjonalne studio nagrań, założone przez księdza Maćka Malickiego, muzyka i zapalonego motocyklisty. Wiele lat jeszcze będziemy wspominać ten przemiły wieczór z księżmi z Plumtree i z Botswany, którzy akurat odwiedzili swoich sąsiadów zza wschodniej granicy.

Wizyta w Cronicle of Bulawayo zaowocowała odnalezieniem starego numeru z artykułem Kazimierza Nowaka, jak również udzieleniem wywiadu miejscowemu dziennikowi. Wnętrze budynku kroniki wygląda, jakby zatrzymał się tam czas, a zza uchylonych drzwi dobiega jeszcze zapomniany od dawna odgłos miarowego stukotu maszyny do pisania…

Pobyt w Bulawayo dobiega końca i czas kontynuować podróż w stronę granicy z RPA. Ruszamy jutro rano, kierując się do BeitBridge i dalej do Johannesburga. Jeszcze raz poprzez stronę internetową chcielibyśmy podziękować misjonarzom z Bulawayo i Plumtree za wspólnie spędzony czas, a szczególnie księdzu Krystianowi Traczykowi i Maćkowi Malickiemu. Obiecujemy, że nie zapomnimy wypić za powroty!

3 komentarze to “Gościnne Zimbabwe

  1. cathy pisze:

    nareszcie foty !! bardzo mi brakowało
    od czasu do czasu kilku obrazków 🙂

  2. sławek ciołczyk pisze:

    tylko te dziurawe detki, jak nie w opisach to na zdjeciach, może zabraliście nieszczelne łatki- warto by pomyśleć. Do zobaczenia już niedługo w Johannesburgu

  3. sławek ciołczyk pisze:

    Tych hierogrifów na skałkach Kazik nie dziergał, szprychą od roweru 🙂 coś mi sie tak wydaje. pozdrawiam

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV