Tagounite rosło w naszych oczach i nawet tu i ówdzie piaszczysta droga czasami zanikająca lub gubiąca się między coraz gęściej tu rosnącymi akacjami nie mogła nas powstrzymać od dotarcia do celu.
Celu, którym nie było dokładnie to małe miasteczko, ale po prostu cywilizacja.
Nasze zapasy wody i żywności znajdowały się na wyczerpaniu, to samo można powiedzieć o siłach. A to zaledwie 4 dni na pustyni!
Tagounite, jak chyba każde marokańskie miasteczko, otoczone jest stertami śmieci. Centrum miasteczka to zakurzona droga z Zagory do M’hamid: gdy przejedzie konwój samochodów terenowych, przez jakiś czas trudno dojrzeć drugą stronę ulicy. Są tu trzy hoteliki, drogie tagine i sporo sklepów i serwisów rowerowych, dzięki którym naprawiamy bagażnik Magdy i przerzutkę Piotrka.
Wreszcie na wyciągnięcie ręki mamy takie rarytasy jak chleb, oliwki, pomidory, miód (chociaż sztuczny). Najadamy się do syta a nawet bardziej – błąd!
Choć następnego dnia sprawnie docieramy do Zagory, po drodze podziwiając piękne przełęcze, ostatnie skrawki ergu, most nad rzeką – tak, pierwszą przez nas spotkaną w Maroku płynącą, niewyschniętą rzeką, odwiedzając trwający tydzień raz do roku targ w Amazraou, to jednak wieczorem zaczynają się Piotrka problemy z brzuchem.
Tak, to już drugi raz, gdyż ostatniego dnia na pustyni nie było dobrze. Piotrek prawdopodobnie pił za mało wody, czym naruszył równowagę swojego organizmu. Opychanie się do oporu po bardzo skromnych, pustynnych racjach żywnościowych w sytuacji, gdy organizm nie wrócił jeszcze do równowagi spowodowało, że żołądek postanowił zastrajkować.
W Zagorze czekała już na nas Gosia, która wybrała bardziej lajtowy wariant trasy z Foum-Zguid.
Następnego dnia strajk żołądka Piotrka trwał w najlepsze, zmuszeni byliśmy zostać w Zagorze. Dziewczyny wsiadły na Brennabory i zwiedziły okoliczne gaje palmowe słynące z najlepszych w Maroku daktyli, a Piotrek czas dzielił między nasz kempingowy pokoik i naszą kempingową toaletę.
„Zawsze śmiałem się z Marokańczyków siędzących w kawiarenkach przy drodze i popijających jogurciki. Ot, choćby Hassan, szef wioski Aguard wieczory spędzał wraz z innymi szanowanymi mężczyznami przy herbacie i… małym jogurciku pewnej europejskiej firmy. Uwarzałem, że taka opcja nie wchodzi w grę w przypadku prawdziwych rowerzystów – ci powinni jeść co popadnie, a najlepiej lokalne podpłomyki ze wszystkim, co można znaleźć w przydrożnych stoiskach. Mój żołądek wytłumaczył mi, że się myliłem. Paradoksalnie kilka następnych dni spędziłem powoli rozkręcając się na rowerze i często zatrzymując się nie tylko w przydrożnych krzaczkach, ale i w przydrożnych kawiarenkach na… jogurcika i banana” – zeznaje Piotrek.
Trasa z Zagory do Agdezu przepiękną doliną rzeki Draa zajęła nam 2 dni. Jakaż to odmiana po pustyni. Ile tu życia: zielone gaje palmowe, (na prawdę) płynąca rzeka Draa, ptaki, ludzie! Choć trzeba przyznać, że troszkę trudno się z tym wszystkim na powrót oswoich po pustyni i czasem, nie wiedzieć czemu, tęskimi do tej bezkresnej i bezludnej przestrzeni pozbawionej niemalże całkowicie punktów odniesienia.
Ot choćby: noc, jedziemy przez pustynię przy świetle księżyca.
– Magda, już mi się nie chce, rozbijmy się.
– Dobrze, ale gdzie?
Patrzymy: w lewo – nic, w prawo – nic, do przodu – nic, do tyłu – nic.
– Hmmmm, to może po prostu tutaj, gdzie się zatrzymaliśy?
No ale wracamy do pięknej doliny rzeki Draa, obramowanej wysokimi ścianami surowej, wosokiej na kilkaset metrów skały, jakże kontrastującymi z zielenią, która wypełnia dolinę. Co jakiś czas natrafiamy na ksary – ufortyfikowane wioski i kasby – tutejsze twierdze. Wszystko zbudowane jest z gliny wymieszanej ze słomą. Łatwość i szybkość budowania z tego materiały sprawiły, że budowle są okazałe i bogate w detale. Z drugiej strony słaba odporność sprawia, że wiele z nich szybko zamienia się w na wpół rozpłukane, niezwykle romantycznie wyglądające ruiny.
W niektórych kasbah i ksarah wciąż żyją ludzie, niektóre są zagospodarowane turystycznie, ale te co miały mniej szczęścia, czyli więkoszść z nich, popada w ruinę i pewnie za kilkadziesiąt lat nie zostanie po nich nic, oprócz sterty gliny.
Na nowo poznajemy ciemne strony cywilizacji – Tamezmoute próbują nas naciąć w małej restauracyjce. Ogólnie to ospałe miasteczko pełne oszustów (nawet mały gnojek w sklepie próbował oszukać Magdę) omijajcie z daleka!
Innym ciekawym zjawiskiem są dzieciaki. Pozdrawiają nas i krzyczą Hello! Fajnie, odkrzykuję im to samo. Ale zaraz… to nie hello… to STILO! Daj mi długopis. W repertuarze jest też „un dirham” i bon-bon. Magda odrzykuje: no stilo, no bon-bon, no bank.
W Agdz, za sprawą Gosi która była już tu wcześniej, trafiamy do niezwykle sympatycznego butiku (sklep z pamiątkami dla turystów), jednak nie po to, by robić zakupy, lecz by… spać. Wieczór mija nam przy bębnie, gitarze i berberyjskich śpiewach wraz z pracującym tu Abrahimem a noc spędzamy na grubej warstwie rozłożonych na podłodze dywanów.
Następny dzień to przeprawa do Ouarzazate (Łar-zazat). Droga pnie się coraz wyżej i wyżej a skały, przez które przebija się, przybierają fantastyczne formy – od formacji „tortowych” po spękane, ciosowe ściany kanionów – i kolory – od ciemnego fioletu przez czerwień po jasny żółty i zielony. Nagle na jednej przełęczy widzimy skały białe… Nie, to nie skały, to śnieg! Widzimy najwyższe pasmo gór w Maroku – Atlas Wysoki.
Następuje ciekawe zjawisko: po kilku godzinach podjazdu ciężko już stwierdzić, czy droga idzie do dołu czy do góry. Jakby do góry, ale pedałuje się dziwnie lekko. Innym razem niby do dołu, a ciężko. Ki diabeł? Nie wiadomo, w każdym razie już po zmroku docieramy do Ouarzazate, skąd dzisiaj ślemy niniejszą relację.
Tytułem informacji dla najbliższych nasze plany na najbliższe dni: Dziewczyny jadą do Marrakeszu szybciej (pewnie autobusem niestety przyjdzie nam jechać) by zdążyć zwiedzić jeszcze Fez lub Essaouira, a Piotrek dalej na rowerze do Marrakeszu pobić swój rekord wysokości. Spotkamy się 15-go w tym mieście, a 17-go mamy lot do Niemiec. 18-go insza-Allach powinniśmy być w Polsce.
To jawny dowód, że na pomysł rozdawania dzieciakom długopisów wpadli Niemcy. Może i kiedyś to miało sens, ale dzisiaj już wszystkich w Maroku stać na długopisy, a „un sztilo” stało się przekleństwem turystów.
Stilo-daj dlugopis? O co chodzi :p?