Naszą ostatnią relację skończyliśmy w Tofroute.
To miasteczko będące jednocześnie mekką wspinaczy górskich a jednocześnie miejscem, gdzie koncentruje się handel z okolicznych dolin opuściliśmy dopiero wczesnym popołudniem. Przed nami stało wszak wyzwanie, do którego należało się odpowiedno przygotować.
Na liście zakupów znalazła się więc przede wszytkim woda (dużo wody!), kuskus, bakalie, olej z Agaru wymieszany z orzechami (daje kopa!), olej z oliwy, podpłomyki.
Z ulgą opuściliśmy gwarny ośrodek handlowy by już po kilku kilomentrach znaleźć się na przepięknym górskim pustkowiu. Dookoła wznosiły się fantazyjne szczyty z przyjmującej zdawałoby się wszystkie możliwe odcienie czerwieni skały.
Niebawem też rozpoczęła się mozolna wspinaczka… Serpentyny drogi wyprowadziły nas w końcu na przełęcz 800 m nad Tafraoute. Zaczął się piękny zjazd, ale niebawem nastał też zmierzch. Piotrek wypatrzył niezłe miejsce na rozbicie namiotu – w dolinie wśród rosnących tam drzew palmowych i oliwkowych. Okazało się, że dolinka ta ma już mieszkańca. Okazał się być nim dzik. Postanowiliśmy oszczędzić mu i sobie stresu i pojachaliśmy dalej, ostatecznie rozbijając się w uedzie (dolina rzeki okresowej) pod drzewem palmowym. Czy niezwykła przejrzystość powietrza i możliwość podziwiania drogi mlecznej w pełnej okazałości były warte porannego przymrozka – tu zdania są podzielone, jedno i drugie stało się wszak faktem. W takich chwilach, gdy gwiazdy wydają się być tuż na wyciągnięcie ręki, a dookoła nie ma nic prócz górskich grzbietów i dzwoniącej w uszach ciszy przypominamy sobie, że jesteśmy dziećmi wszechświata oraz to, jak niewiele do szczęścia potrzeba.
Kolejnego dnia w dalszym ciągu opuszczaliśmy się serpentynami na dół, a zbocza doliny rosły i niebawem zamieniły się w strome ściany. Cała sceneria przypominała Kanion Kolorado z tym że… Nagle zza zakrętu wyłoniły się palmy. Niedługo potem jechaliśmy wśród ich ożywczego cienia i szmeru tu i uwdzie płynącej specjalnymi kanałami wody przez przepiękną oazę Ait Mansur. Przejście ze świata pustynnych gór w soczyście zieloną świątynię życia było tak niespodziewane, że jedyne co mogliśmy zrobić to uśmiechać się do siebie jak głupi, a w krótce potem chłonąć spokojne życie oazy obżerając się przepysznymi daktylami popijanymi herbatą z ziołami.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, tak stało się i z naszą oazą. Teraz mieliśmy stawić czoła największemu wyzwaniu: przejechać przez ledwo zaznaczoną na mapie dolinę (niezaznaczoną na tejże mapie drogą) ok. 50 km na południe i w ten sposób dostać się do pustynnej krajówki N12. Cała sprawa nie zapowiadała się zbyt dobrze, gdyż poniekąd sympatyczni panowie z Gandarmerie nie potrafili nam odpowiedzieć, gdzie owa dolina się zaczyna. To samo kierowcy i przechodnie. Właściwie to nie – wszyscy coś tam nam radzili i jakby wiedzieli, tylko że każdy co innego i jakoś tak bez przekonania. Koniec końców wyciągneliśmy laptopa ze zgranymi zdjęciami satelitarnymi terenu (polecamy tą metodę) i nie dając wiary nikomu oprócz jednego kierowcy ciężarówki (który z resztą mówił tylko po berberyjsku, ale gestykulował na tyle sugestywnie, że w połączeniu ze zdjęciami satelitarnymi mieliśmy jako takie pojęcie gdzie jechać) ruszyliśmy w drogę.
Jedziemy jedziemy, podjazdy strome jak cholera, rowery trzeba wpychać do góry. W końcu docieramy do kamienistego traktu. Dosyć szybko przekonujemy się, z czym będziemy mieli do czynienia: jest to szlak wyjeżdżony przez ciężarówki dnem kamienistego uedu. Kamienie uciekają spod kół, obciążonymi dodatkowym ładunkiem wody i jedzenia rowerami rzuca na wszystkie strony. Poruszamy się z prędkością piechura, ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle da się jechać. Alternatywą byłoby wracanie się kilkudziesięciu km po stromym terenie i szukanie objazdu.
W miejscu, gdzie ściany kanionu oddalają się od siebie tworząc „patelnię” rozbijamy namiot. Wokół nie ma żywej duszy, nie licząc świastaków czy innych wiewiórek, które mieszkają tuż obok pod rachityczną kupką krzaków. Szybko zbieramy rozrzucone tu i ówdzie gałązki i rozpalamy ognisko – nasze pierwsze w Maroku! Gotujemy na nim herbatę, Piotrek gra na gitarze… Otaczające nas piękno afrykańskiej nocy znowu odbiera nam dech w piersiach.
Kolejny dzień to wydawałoby się nie kończąca się przeparawa po dnie kamienistego uedu. Nie jest jednak nudno. Skały po obydwu stronach przesuwają się, tworząc urzekające widowisko fantazyjnych kształtów i kolorów. Na drodze spotykamy nielicznych pasterzy i ich trzodę: osły, wielbłądy, kozy. Magda po jednym z licznych upadków gubi śrubkę od bagażnika. Piotrek zjeżdżając ze zbocza uedu traci panowanie nad kierownicą i łapie gumę. Jedynie Gosia wychodzi z tej przeprawy w miarę bez szwanku, choć i ona ma posiniaczone nogi.
Wieczorem najpierw dziewczyny, a później Piotrek, docierają do pierwszych zabudowań. Chyba nigdy, przynajmniej na tej wyprawie, nie cieszyliśmy się tak na widok ludzkich siedzib i tlących się w ich oknach świateł. Wreszcie zaczyna się asfalt. Spotykamy się w największej wiosce w okolicy – Agardzie – i przy herbacie i omlecie, oraz głośnym dopingu oglądanym chyba przez pół wioski w telewizorze meczu Algieria-Maroko, przypadkowo poznajemy tutejszego „wodza” czy jak kto woli szefa lokalnego urzędu gminy. Hassan, bo tak się nazywa, jest sympatycznym facetem o typowo murzyńskiej urodzie. Wyciąga komórkę i dzwoni dowiedzieć się, co z hotelem, tymczasem Maroko ku ogólnej radości wygrywa 1:0. Otóż jest dobrze: właściciel hotelu przyjdzie go dla nas otworzyć. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Po tej stronie Anty-Atlasu noce są dosyć ciepłe, nocleg na podłodze, jaki oferuje jedyny w okolicy hotelik, zupełnie wystarcza nam do odbudowania nadwątlonych sił. Z informacji praktycznych: taki nocleg wraz ze śniadaniem kosztuje tutaj dla 3 osób niecałe 15 euro.
Na śniadanie znowu omlet – zdecydowanie mamy już dosyć omletów, nie możemy zrozumieć jak to jest, że każdego dnia mijamy stada liczące setki kóz i owiec, a mięsa w wioskach nigdy nie ma. Jakby tego było mało okazuje się, że jedno z jajek, z których zrobiony był omlet Piotrka było nieświeże. Magda też nie czuje się najlepiej, mimo tego po wjechaniu na „czerowoną” N12 szybko połykamy kilometry, przemieszczając się na wschód wzdłuż jednego z ostatnich pasm Anty-Atlasu i olbrzymiej doliny okresowej rzeki Draa. Na horyzoncie po południowej stronie widać szczyty leżące już w Algierii… Tak blisko naszego niedoszłego celu wyprawy jeszcze nie byliśmy. A tymczasem cieszymy się, że po Maroku możemy podróżować „na luzie”, bez obstawy dwóch dżipów i z możliwością rozbicia namiotów na pustyni gdziekolwiek zechcemy…
Tak też robimy i po ominięciu paru niezbyt sympatycznych i bardzo biednych oaz rozbijamy się w piaszczystym uedziku – jest w nim akurat dosyć miejsca, by rozłożyć namiot dla Magdy i Gosi oraz karimatę dla Piotrka. Okolica wygląda zupełnie jak sawanna – tu i ówdzie rosną rozłożyste, lecz niskie drzewa, a tam gdzie jest więcej wody – palmy. Między nimi pasą się stada kóz. Po spektakularnym zachodzie słońca rozpalamy ognisko, gotujemy strawę. Podpłomyki zwęglone w ognisku zdecydowanie poprawiają stan żołądku Piotrka, choć nie można tego samego powiedzieć o jego prawym stawie biodrowym. Znowu „odpalamy” gitarę, odpalamy też palmę… na prawdę! Taki uschnięty pień palmy leżał sobie w okolicy – okazało się, że pali się powoli i znakomicie spełnia dwie funkcje: kuchni i pieca. Nad ranem wciąż się tli i grzeje!
Rośliny, żeby przetrwać na tym półpustynnym terenie, chwytają się wszelkich sposobów. Wiele z nich ma kolce, nic dziwnego więc że nawet jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a już z opony Magdy trzeba było wyciągać długiego na poznokcia kolca.
– To co, może zamacham na ciężarówkę? – pyta Gosia.
– Machaj, nie zaszkodzi!
No i zamachała. Od razu za pierwszym machnięciem przejeżdżająca ciężarówka zatrzymała się niemalże z piskiem opon. Panowie żandarmii mieli uśmiech od ucha do ucha, gdy zobaczyli dziewczyny. Niestety poziom optymizmu nieco spadł, gdy zobaczyli Piotrka. Tak czy owak nie było już odwrotu i wrzuciliśmy rowery na pakę olbrzymiej wojskowej ciężarówki marki Pegasus z napędem 6×6, a sami, razem z żandarmami, wpakowaliśmy się do szoferki. Dwa miejsca na pięć osób… dało radę, choć może szczyt luksusu to to nie był. Za to jazda tym wojskowym sprzętem przez pustnię, na widok którego wszystkie samochody potulnie zjeżdżały na pobocze, sprawiła nam… no dobra, przynajmniej Piotrkowi, dużo frajdy!
Niektórzy z Was może znają Kubę Pająka? Jest to jeden z trzech inicjatorów Sztafety (zajrzyjcie w zakładkę „Uczestnicy”). Jakie było nasze zdziwienie, gdy po wyładowaniu rowerów w Tata i finalnym zlokalizowaniu i zalepieniu wszystkich dziur w kole Magdy podszedł do nas Kuba Pająk i zapytał, czy może nam pomóc? No dobra, to nie był Pająk, ale jego marokańskie wcielenie. Berber imieniem Józef o błękitnych oczach. Wyglądał dokładnie jak Kuba Pająk, z tym że nie miał dredów i miał nieco ciemniejszą karnację.
Youssiff od razu przypadł nam do gustu i po przepsznym Tażini (to nasza ulubiona potrawa podawana w misach z kapturem) i Zupie (tak, TEJ zupie) wybraliśmy się z nim na zwiedzanie miasta. Potem okazało się, że Youssiff dysponuje winem, co znacznie skróciło czas oczekiwania na autobus do Foum-Izgid.
Teraz siedzimy w autobusie, za oknem widać kontury gór i wiszący nad nimi półksiężyc. W telewizorze wyświetlane są jakieś marokańskie niezwykle grube i umalowane tancerki. Piotrek pisze relację, Magda zaglądając mu przez ramię też, Gosia śpi.
Aha, Magda i Piotr od dzisiaj są małżeńśtwem – ślubu udzielił lokalny sprzedawca biżuterii na Sukku (targowisku) wraz z Youssiffem 😉 Nie no, tak na serio założyliśmy obrączki tylko po to, żeby Magda miała choć trochę spokoju od zlatujących się do niej jak ćmy do ognia niezbyt sympatycznych typów o niedwuznacznych zamiarach. Teraz wystgarczy „this is my husband” i pokazać obrączkę (po 2,5 dirhama, czyli po ok. 1 zł sztuka)… i spokój. To działa!
W tym miejscu relacja miała się kończyć, ale nie! W autobusie poznajemy przesympatycznego gościa o imieniu Abdellah, który zaprasza nad do siebie do domu. Tam poznajemy jego równie sympatycznego kompana, Hassana. Teraz, gdy dopisuję te słowa, jest poranek, a my jesteśmy po nocy pełnej rozmów, oglądania filmów, kursie robienia herbaty po marokańsku i kus-kusa, a dzisiaj mamy się nauczyć robić Tażini (Tagine).
Przed nami jakieś 150-170 km mało uczęszczanym szlakiem na wschód w kierunku Ergu (znowu wsiadamy na rowery). Po drodze jest zaznaczona tylko jedna rzecz: „święte źródełko”. Co to jest, być może zobaczymy, a Wy, insza-Allach, dowiecie się z następnej relacji.
Pozdrawiamy z Maroko – Maroko jest spoko!
Czasami dech zapiera, jestem pod wrażeniem tak opisów jak i zdjęć – i trochę(!) Wam zazdroszczę, bo co włóczęga to włóczęga, nie ważne czy na wielbłądzie, rowerze czy kajaku. Pozdrawiam i “trzymam kciuki”.
Czasami dech zapiera, jestem pod wrażeniem tak opisów jak i zdjęć – i trochę(!) Wam zazdroszczę, bo co włóczęga to włóczęga, nie ważne czy na wielbłądzie, rowerze czy kajaku. Pozdrawiam i „trzymam kciuki”.
Super relacja i świetne zdjęcia – aż się robi cieplej na duszy – szczególnie teraz gdy na zewnątrz zaczyna się śnieżna zawierucha