Zwarty gąszcz moczarnej roślinności powoli ustępuje. Nieśmiało pojawiają się niewielkie, wypalone pośród szuwarów poletka kukurydzy. Nadrzeczne szałasy Nuerów zamieniają wioski Dinka. Rozciągnięte wzdłuż rzeki tukule otaczają coraz częściej rozłożyste drzewa mango, w których cieniu mieszkańcy spędzają wolny czas. Mężczyźni w dłubankach łowią ryby, kobiety podlewają uprawy, dzieciarnia tańczy na brzegu, macha i popisując się skacze z wysokiego brzegu do wody.
Ciekawy jest proceder wymiany handlowej między barką a lądem. Przepływając obok jakiegoś siedliska ludzi często z brzegu słyszymy: basala, basala! (cebula). Pasażerowie zaś wołają w swoim języku: kukurydza, kukurydza! Rzucaj! Wymiana następuje na to, co akurat rośnie na brzegu: kolby kukurydzy, trzcinę cukrową bądź owoce mango. Dzieciaki potrafią biec wzdłuż barki nawet parę kilometrów, zbierając rzucane im cebule, a odwdzięczając się tym, co mają pod ręką. Wymiana absorbuje niemal cały pokład, a towarzyszy jej emocjonalny, sportowy doping, okrzyki podziwu za celny rzut bądź fala śmiechu w przypadku utopienia towaru.
Im bliżej miejscowości Bor, tym więcej potężnych stad bydła oraz niesamowitych cattle-campów grupy etnicznej Dinka Bor. Wielkorogie krowy oraz dziesiątki innych maści bydła, swoim leniwym tempem, wędruje po równinie urozmaiconej jedynie kopcami termitier. Dinka prowadzą półkoczowniczy tryb życia i w porze suchej wędrują ze swoimi stadami właśnie w okolice Nilu Białego, gdzie zakładają tzw. cattle-camp, czyli „krowie obozowiska”. Przypominają mi raczej wioskę indiańską z Dzikiego Zachodu niż afrykańską wioskę: słomiane, szpiczaste szałasy wysokie na jakieś 4 metry, ponad którymi powiewają na masztach kolorowe flagi bądź niczym indiańskie totemy wiszą krowie czaszki o rozłożystych rogach. Po obozowisku, pośród kurzu i dymu ognisk, snują się ludzie oraz ich zwierzęta, głównie bydło, ale też nieco kóz czy kur.
Pora sucha zbliża się ku końcowi i Dinka dopiero co przybyli nad rzekę. Słomiane szałasy jeszcze nie do końca zostały oblepione błotem wymieszanym z krowim łajnem. Pomiędzy nimi suszą się bądź już żarzą na różowawy popiół odchody. Tak jak opisywał to Nowak, dla tych Nilotów krowie łajno i mocz nadal stanowi bardzo pożądany „kosmetyk”. Widzimy na przykład Murzynów o nienaturalnie rudawo-żółtych włosach – fryzura prosto z obozowego salonu po zabiegu farbowania krowim moczem. Natomiast dymiące ogniska z łajna oraz nacieranie się popiołem z nich odstrasza ponoć komary (my używamy jednak aptecznych maści). Prawie indiańska wioska, tylko zamiast Czerwonoskórych – jak noc ciemni Czarnoskórzy, a zamiast bizonów – krowy.
Dla Dinka bydło stanowi największą wartość i świętość, do tego stopnia, że lokalne piwo nosi nazwę White Bull. Krowy są niemal święte, choć dają bardzo mało mleka, a na mięso zabija się je bardzo rzadko (stąd inne zwierzęta w obozie). Ludzie wokoło wychudzeni, czasem nawet umierają z głodu, lecz swoich krów nie ruszą. Bydło daje pozycję społeczną, podziw i poważanie. Do ożenku potrzeba 40-70 sztuk pięknego bydła. Myślę, że tutejsi ludzie nadal, tak jak w czasach Nowaka, mogą mierzyć czas na swój afrykański sposób – krowim kalendarzem wydarzeń, np. Było to wtedy, gdy miałem 50 krów…
Nasz chiński pchacz ma niestety problemy i podróż zaczyna wydłużać się po afrykańsku. Jeden z silników odmówił posłuszeństwa, co poważnie ogranicza prędkość, lecz przede wszystkim możliwości manewrowe.
Jako, że rzeka nieprzerwanie meandruje, to właśnie pokonywanie zakrętów stanowi karkołomne zadanie. Z zawijasami w lewo jeszcze jakoś sobie radzimy, jednakże pokonanie nieomal 360-stopniowego meandra w prawo to koszmar. Niestety te zdarzają się równie często jak te w lewo. Nieraz spędzamy ponad godzinę na jednym meandrze, raz po raz wbijając się w brzeg, a nawet obracając się rufą do przodu. Niestety pchacz w roli holownika sprawdza się raczej kiepsko. Ostatnie sto kilometrów do Bor pokonujemy aż w trzy dni!
Gdyby tylko dało się dotrzeć z rowerami do jakiejś drogi… Ale przecież nadal Południowy Sudan to kraj zupełnie dziki, dróg, handlu, przemysłu pozbawiony. Wokoło trzcinowiska bądź step po horyzont, a i jeszcze miny powojenne nie wiadomo gdzie pochowane – dla podtrzymania formy pedałujemy w kółko po pokładzie jednej z barek nie okupowanej przez pasażerów. Jak każde wydarzenie, tak i bezsensowne marnowanie energii przez Haładzia, wzbudza niemałe zainteresowanie towarzyszy drogi.
Rano i wieczorem w narożu jednej barki gotujemy posiłek wspólnie z kobietami – żaden tutejszy mężczyzna nie pomyślałby nawet o hańbiącej czynności, jaką jest gotowanie. Zatem znowu sensacja – Haładzia gotują! Jedyne co nas tak naprawdę różni od reszty pasażerów i załogi to podejście do wody. Miejscowi nabierają wodę do picia wprost z rzeki, my również gustujemy w wodzie z Białego Nilu, z tym że solidnie przegotowanej bądź przesączonej przez filtr MSR i odkażonej tabletkami puryfikacyjnymi firmy Katadyn. Dzięki temu przez dwa tygodnie na rzece obchodzimy się bez najmniejszych sensacji żołądkowych.
Trzynastego pięknego poranka zawijamy w końcu do przystani w Bor. Pośród stert pakunków na brzegu dostrzegam betonową platformę z drewnianym rusztowaniem. Równie betonową rynną wprost do rzeki ścieka jaskrawoczerwona, gęsta ciecz. Na platformie buszują psy wespół z jastrzębiami i potwornymi sępami. Toż to rzeźnia! Co rusz ptaszysko o ohydnie różowej szyi podrywa z platformy krwisty ochłap pozostały po uboju. Jastrzębie razem z psami szarpią jakieś flaki. Z boku zalega sterta gigantycznych krowich rogów. To jednak zabijają czasem te swoje krowy…
O 9 rano siedzimy już z naszymi Brennaborami i bagażami w blaszaku policji portowej. Jednak do miasta zostajemy wpuszczeni dopiero po południu! Najpierw przeglądanie papierów i wpisywanie danych do kajetów w porcie połączone ze sprawdzeniem zdjęć, jakie zrobiliśmy po drodze, a następnie powtórka z rozrywki w równie blaszanej wiacie Imigration Office. Stempel kolejnej rejestracji, tym razem na Południowy Sudan, zajmuje następną, już piątą od chwili wjazdu do Sudanu, stronę paszportu. Najbardziej rozrośnięta w Afryce biurokracja rozrasta się w naszych paszportach, jednak droga do królestwa blachy falistej stoi otworem.