W międzyczasie robimy rowerową eskapadę z Bor w stronę miejscowości Malek (gorące pozdrowienia dla Rodziny Małków z Rudnika nad Sanem!). Na czwartego Brennabora wsiada Rafał – dziennikarz TVP, realizujący przy okazji materiałów propagandowych PAH, także nagranie o sztafecie AfrykaNowaka.pl.
W nocy wysuszona ziemia po raz pierwszy od miesięcy przyjęła obfite opady zaczynającej się pory deszczowej. Sucha jak pieprz, czerwonawa droga przez busz pełna dziur i wertepów wypełnionych piaskiem zamieniła się w lepiącą, błotnistą maź. Na szczęście Zbychu zrobił kompleksowy przegląd rowerów Brennabor, wymieniając przy tym opony na grube, terenowe gumy, więc powoli, ale jednak całkiem sprawnie posuwamy się naprzód. Jedziemy w korytarzu splątanego krzakowiska, w który lepiej nie próbować się zagłębiać. Nie chodzi nawet o jadowite stworzenia, których tu raczej nie brakuje, lecz o dramatyczną spuściznę po wojnie – tysiące min czyhających na niewłaściwy krok. Ponoć wcale nie słychać filmowego kliknięcia, tylko w jednej chwili spotyka cię śmierć lub kalectwo. Lepiej więc pozostać na odminowanej wstędze drogi i jej najbliższego otoczenia.
Zmierzamy do wioski trędowatych. Skręcamy z drogi w busz z nadzieją, że ten kto pozostawił ślady opon wiedział co robi na tym polu minowym. Gdy pierwszy raz usłyszałem, że w okolicy Bor jest taka osada, to pewnie nieświadomie, w głębi ducha ucieszyła mnie ta wiadomość. Wszak Nowak na swej drodze nieraz odwiedzał podobne wioski i spotykał ludzi dotkniętych trądem, lecz nawet nie podejrzewałem, że świat XXI wieku nie poradził sobie jeszcze z tym problemem i nadal istnieją całe osady trędowatych – wyrzutków społeczeństwa. Jednak gdy stanęliśmy w wiosce, a z chat poczęły wyłazić kalekie, zdeformowane postaci, zacząłem zastanawiać się, po jakie licho właściwie tu przyjechaliśmy? Z ciekawości? Dziennikarskiego obowiązku? A może dla ostrej atrakcji turystycznej…? Przecież nie jesteśmy pracownikami organizacji pozarządowych i tak naprawdę nic nie możemy zrobić dla tej społeczności. Odjeżdżając, po dłuższej chwili, odnosiłem jednak wrażenie, że nasza wizyta, choć nie przyniosła nic, co mogłoby poprawić los tych ludzi, zwyczajnie ucieszyła mieszkańców owej położonej na uboczu i omijanej przez „normalnych” osady. Może zresztą historia poruszy któregoś z Czytelników do choćby skromnego wsparcia organizacji pomagających cierpiącym na trąd.
A było to tak – po śladach opon, poprzez busz dotarliśmy na polanę, gdzie wokół rozłożystego drzewa rozsiadły się murzyńskie tukule o słomianych, stożkowych dachach. Z chat, za którymi srebrzyła się wstęga Białego Nilu, zaczęli wyłaniać się ludzie. Kobiety, przyklaskując zaczynają nucić jakąś pieśń i rytmicznie poruszać w naszą stronę. Dopiero gdy się zbliżają dostrzegam, ile kosztuje je to miłe powitanie, dostrzegam ich kalectwo. Brak członków, zdeformowane ciała, otwarte ropiejące rany…
Po chwili pojawiają się także mężczyźni, ktoś zna angielski i będzie tłumaczem. Na końcu zjawia się sam szef wioski – zasuszony staruszek Gabriel. Ściskam dłoń wodza, dłoń powykrzywianą chorobą, bez kilku palców. Przez myśl przelatuje – jak do cholery zaraża się trądem!?! Nie mam o tym pojęcia, przecież nawet nie wiedziałem, że w naszych czasach ta choroba wciąż zbiera swe żniwo. Zasiadamy w cieniu potężnego mangowca, ktoś podsuwa Gabrielowi plastikowe krzesło. Wyjaśniamy, co robimy w Afryce, Sudanie Południowym i ich wiosce oraz rozmawiamy o życiu i potrzebach tutejszej społeczności.
Położona nad Białym Nilem wioska powstała dla ludzi dotkniętych trądem z całego, rozległo-bagnistego stanu Jonglei. Skupionych tu kilkudziesięciu niepełnosprawnych korzysta od początku przede wszystkim z pomocy misjonarzy. To oni pomogli postawić chaty, murowaną szkołę i ośrodek zdrowia. Obecnie także dla licznych organizacji pozarządowych, działających w Sudanie Południowym, trędowaci stanowią przedmiot zainteresowania (m.in. z racji mocnej propagandowo tematyki). Stąd osada, pomimo strasznego kalectwa swych mieszkańców, nie należy do najbiedniejszych i najbardziej zaniedbanych w regionie. W wiosce stoi chociażby studnia PAH, nie jak to zwykle bywa otoczona kolejką czekających na wodę kanistrów, lecz pusta, bo któżby przyszedł po wodę do trędowatych? Gabriel wymienia także potrzeby społeczności: przede wszystkim odbudowa zniszczonej podczas wojny szkoły. Dzieci mogłyby chodzić do odległej o parę kilometrów szkoły w Malek, ale nie chodzą. Dlaczego? Ktoś mówi, że są głodne, ale może raczej są wyrzutkami z osady trędowatych? Siedząca na ziemi kobieta w sukni a’la leopardzia skóra próbuje coś wtrącić, wódz jednak wybucha uciszając ją momentalnie… Tak, kobiety mają tu swoją, niełatwą pozycję społeczną. Po dłuższej pogawędce żegnamy się i ruszamy w stronę Bor.
Po drodze trafiamy jednak na grupę mężczyzn grających na bębnie i podskakująco-tańczących z oszczepami w dłoniach. Po chwili wbiega na plac kilku młodzieńców z flagą Południowego Sudanu, wśród których jest człowiek dmący w wielki, krowi róg. Do jego węższego końca przymocowana jest gumowa rura z poprzecznymi dziurami. Oryginalny instrument dęty wydaje niski, mantrowy dźwięk przypominający nieco didgeridoo. Rytmiczne zgromadzenie to swoiste zaproszenie, wici rozpuszczane o dzisiejszej imprezie sportowej – tradycyjnych zapasach Dinka.
Grupa zaczyna biec truchtem w stronę Bor, nie przestając śpiewać swych pieśni. Nie zastanawiamy się ani chwili, ruszamy wraz z nimi. Już po chwili na bagażnikach Branneborów sadowią się w najlepsze dzieciaki-stopowicze. Po kilku kilometrach skręcamy w busz i przez wioskę docieramy do sporego placu. Powoli gromadzi się widownia, a dwie konkurencyjne drużyny szykują się do pojedynku. Młodzi, nie przerywając śpiewać zagrzewających do walki pieśni, przy podkładzie dwuosobowego bębna (bul) i krowiego rogu, nacierają swe hebanowe ciała pyłem i popiołem. Zaczynają wyglądać coraz groźniej i straszniej, a my zastanawiamy czy czterech Haładzia pośród paru setek dwumetrowych chłopów z dzidami, kijami i sztyletami ma równo pod sufitem. To nie jest atrakcja turystyczna, bo turystów w Południowym Sudanie po prostu nie ma, tylko igrzyska lokalnej społeczności Dinka Bor.
Na placu pojawiają się także kobiety, zbite w grupki piękności Dinka o ogolonych głowach i twarzach jak księżyc w pełni, najczęściej w granatowych sukienkach w grochy. Młodzieńcy nieprzerwanie śpiewają transową, zagrzewającą do walki pieśń, coraz agresywniej wyzywając przeciwników. W końcu plac jest już szczelnie otoczony widownią, która pejczami zostaje zmuszona do cofnięcia się na właściwą odległość. Na przemian z przeciwległych krańców placu wychodzą na arenę drużyny, prężąc się i zaczepiając przeciwników. Krowi róg burczy, rozbrzmiewa wojenna pieśń, publiczności przedstawiani są walczący wojownicy. Sama walka trwa krótko – zapasy polegające na powaleniu przeciwnika na ziemię, nie koniecznie na łopatki, także na brzuch bądź tak, aby wszystkie kolana i łokcie dotykały gleby. Tłum reaguje niesamowicie żywiołowo – strona wygrywająca wybiega na arenę, podskakuje, śpiewa i wrzeszczy. Przegrany, dumny Dinka, zawsze unosi się honorem i walczyłby dalej, pewnie aż do śmierci, lecz szarpiąc się i grożąc zwycięzcy ściągany jest przez kilku swoich ziomków z areny. Impreza kończy się nagle. Na arenę wbiega kibic przegranego z oszczepem o wielkim, stalowym ostrzu wycelowanym w zwycięzcę! Biegnie prosto na niego, inni próbują go zatrzymać, wyrwać z rąk pikę. Zamieszanie, przepychanki, coraz groźniejszy kocioł. Zaraz poleje się krew! W mig zrozumiałem, dlaczego walka rozgrywa się w neutralnej wiosce i po co zjawiły się ambulanse… Jakimś cudem sytuacja została opanowana, wszyscy rozchodzą się w swoją stronę. Znikamy więc i my, aby przypadkiem przegrani nie posądzili nas o przyciągnięcie złych duchów!