W stronę Marrakeszu

Magda:

Po zaciętym boju na dworcu autobusowym o cenę biletu do Marrakeszu i transport naszych rowerów, naprawdę zmęczone zachłannością bileterów i bagażowych, nareszcie zajmujemy miejsca w autobusie. Opuszczamy urocze Ouarzazate. Jednogłośnie stwierdzamy, że jazda autobusem nie jest naszym ‘numerem jeden’ na liście ulubionych czynności rowerzysty. Z nostalgią i smutkiem spoglądamy na przepiękne widoki przesuwające się za szybą autobusu. To przecież Atlas Wysoki i przełęcz  Tizi-n-Tichka . Przepiękne, długie podjazdy i niesamowicie kręte zjazdy a w tle ośnieżone stoki. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Będzie zatem okazja aby wrócić i przejechać ten odcinek w przyszłości;)

Do Marrakeszu dojeżdżamy wieczorem. Mimo późnej pory miasto tętni życiem. To ogromna odmiana po spokojnym i ospałym południu Maroka. Jednak trochę za tłumnie, za głośno i zdecydowanie za dużo pokus;) Na każdym kroku ‘patisserie’, czyli po naszemu cukiernia, z mnóstwem różnorakich ciast, ciasteczek , niezidentyfikowanych łakoci oraz pyszną kawą. Zaraz obok naleśniki, szaszłyki, tajiny, kuskuse oraz stragany ze świeżymi sokami z pomarańczy za jedyne 1,7 pln za mega szklaneJ No tak, po diecie z daktyli, chleba i oliwy oraz rowerowej wersji ‘made by us’ kuskusa (z cukrem, rodzynkami i orzechami) tak szeroki asortyment rarytasów potrafi zawrócić w głowie. I zawrócił;)

Magiczna atmosfera Marrakeszu urzeka nas. Szybko jednak opuszczamy najpopularniejszy i tłoczny plac w mieście (Jemaa el-Fna) i z przyjemnością snujemy się po wąskich uliczkach starego miasta czyli tutejszej mediny. Owoce, świecidełka, tkaniny, przyprawy, perfumy to wszystko można znaleźć na obszernym suku, gdzie zapachy i kolory mieszają się tworząc tajemniczy i orientalny klimat. Spacerując podglądamy codzienne życie mieszkańców miasta, zaglądamy do małych, poukrywanych w zakamarkach uliczek warsztacików,  popijamy słodką jak ulepek herbatę z miętą, zajadamy się pysznym Raib (słodki jogurt), śmiejemy z dzieciakami wybiegającymi ze szkoły. Jest ciepło, słonecznie… I pomyśleć, że za parę dni z odmrożonymi nosami znów będziemy przyodziewać puchowe kurtki i kozaki. No ale na szczęście mamy jeszcze parę dni i dlatego decydujemy się pojechać w stronę Atlantyku i zwiedzić piękną Essaourię.

Choć bardziej turystyczna niż Marrakesz, jest zdecydowanie mniejsza i spokojniejsza. Piękne stare miasto w niczym  nie przypomina marokańskich kasb i medin. Zaprojektowane przez francuskiego inżyniera Theodore Cornutowa bardziej przypomina europejskie starówki. Pikanterii i orientu dodaje panujący  tu arabski chaos;) Szerokie główne ulice, tysiące misternych mozaik okalających drzwi i okna, spasione i mruczące koty wylegujące się na ulicach i arabskich dywanach oraz wszechobecny błękit i biel to właśnie klimat tego miasteczka. Wieczorem obowiązkowo słodka herbatka, którą sączymy przy dźwiękach wydawanych przez lokalną kapelę. Jednak czy to już muzyka i śpiew czy niekontrolowane dźwięki i wrzaski tego do tej pory nie jesteśmy w stanie stwierdzićJ Ale jest miło.  Dodatkowo jest kupa śmiechu gdy słusznych gabarytów kucharz porywa Gosię do tańca. Wesoły grubasek przedstawia się nam jako ‘marokański Makłowicz’. Jak widać ‘nasi tu byli´J

Tego poranka nawoływaniom muezinów wtórują wrzaskliwe mewy. I taki duecik stawia nas na nogi skoro świt bo przecież trzeba ruszyć w powrotną drogę a tu jeszcze tyle do zobaczenia. Spacer po plaży, słodka, energetycznaJ kawka i ulubiony Raib, ostatni rzut oka na miasteczko i wsiadamy na nasze Brennabory. Kierunek Marrakesz skąd już niedługo mamy lot i gdzie będzie czekać na nas Piotr, który dzielnie przebija się przez wysokie góry. Choć piękna nadmorska trasa  nas nie rozpieszcza i serwuje duecik – rowerową klasykę – czyli pod górę z porywistym wiatrem w oczy, szczęśliwe, że znów na trasie, szybko pokonujemy kolejne kilometry.  A pośpiech wskazany bo w Marrakeszu przecież czeka na nas obiecana przez Piotrka imprezka przy jogurtach;) Vive la Marrakech!

 

Piotr: Nie mogliśmy opuścić Ouarzazate… Ja i dziewczyny, mimo że postanowiliśmy jechać dalej (wprawdzie innymi środkami transportu) wyraźnie mieliśmy problem z odlepieniem się od szyb, za którymi były przepyszne ciasteczka, soki bananowe, naleśniki i te wszystkie pyszności, których nam w ciągu ostatnich kilkunastu dni tak brakowało. Na dodatek poszła mi nie dętka, lecz opona – pan na stacji benzynowej koniecznie chciał to zrobić sam i przepompował. Na szczęście cały czas, jakby przeczuwając ten moment, wiozłem ze sobą oponę zapasową – wędruje ona na koło, a ja, już solo, opuszczam miasto.

Przed wieczorem zdążyłem jeszcze minąć wyglądające nieco kiczowato słynne studio filmowe, w którym kręcono m.in. Gladiatora. Skręcam w pustynię, upatruję sobie fajną przełęcz… gdy do niej docieram, okazuje się, że mam piękny widok na kopalnię manganu. Tak czy owak rozwijam karimatę, śpiwór i pod gwiaździstym do niemożliwości niebem zapadam w czujny sen.

Rano kilka szybkich ruchów, godz. 8:20 i już jestem w drodze! Zagłębiam się w dolinę za Ait-Benhadou i niestety zapominam pilnować, by na komórce był zasięg – w efekcie omija mnie rozmowa z Radiem Szczecin i ze Zbyszkiem Sasem. Cóż, na swoją obronę mam tylko tyle, że przede mną był olbrzymi, 2-dniowy podjazd na przełęcz Tizi-n-Tiszka (2260 m n.p.m.), a nie chciałem zawieść dziewczyn i spóźnić się do Marrakeszu, skoncentrowałem się więc na pedałowaniu.

Choć nie było łatwo! Nie dość, że dolina piękna, obfita w wodę, to tujesi mieszkańcy niezwykle pomysłowo ją wykorzystali, budując setki tarasów i kanałów nawadniających. Między palmami i kaktusami rosną tutaj złocone jesienią, tak przeze mnie ulubione z Beskidów, buki. Choć wciąż tutaj do orki używa się mułów, to wszystkie domostwa są zadbane, a praktycznie każda wioska może poszczycić się kasbą – fantazyjną, niemalże wyjętą z baśni tysiąca i jednej nocy twierdzą, wzniesioną z mieszaniny dostępnej tu czerwonej gleby oraz resztek z pól. Odnoszę wrażenie, jakbym trafił do Szangri-La i gdy już rozpływam się w tej sielance…

Drogę zastępuje mi trzech młokosów. Podjazd stromy, dobywam więc całych sił na najmiększym przełożeniu, a one biegną wzdłuż roweru niczym muchy krążące nad nie mogącą się bronić ofiarą i zaczynają szarpać za wszystko co się da. „Portable!” krzyczy jeden z nich, pokazując na telefon komórkowy zawieszony na mojej szyi z którego leci muzyka i zaraz na siebie – „dawaj komórkę!”. Łagodnie staram się przemówić im do rozsądku, ale gdy jeden z nich otwiera kieszeń plecaka i wyszarpuje z nich większość moich zapasów żywności: banana i ciasteczka, miarka się przebiera!

Ostre hamowanie. Odstawienie roweru na bok (czym niemalże niszczę ulepiony z gliny murek). I dalej, drę się na dzieciaki. A one nic, głupie miny stroją i uciekają z bananem. No nie, tego już za wiele. Rzuczam się w pogoń. One rzucają to, co udało im się wyszarpnąć i w nogi. Gonię je jakąś górską ścieżką przez wioskę, niestety za którymś zakrętem giną mi z pola widzenia. O rany, przecież zostawiłem cały swój dobytek przy drodze w wiosce! Wracam czym prędzej. Ufff, wszystko jest na miejscu. Przy rowere zebrało się już chyba pół wioski zaalarmowane moimi krzykami. Tłumaczę, że chcę porozmawiać z rodzicami tych dzieci, chcę im powiedzieć że tak dziecków wychowywać przecież nie można! Niestety nikt nie chce lub nie potrafi mi ich wskazać. Deliberują. W końcu Fatima, jedyna osoba mówiąca parę słów po angielsku, wychodzi przed gromadkę i zaprasza mnie na herbatę. Odruchowo odmawiam. Maroko to nie Syria, czy mało uczęszczane regiony Turcji lub Jordanii – zaproszenie odczytuję jako typową chęć zarobienia paru dirhamów na naiwnym turyście.

Moja odmowa wzbudziła wyraźnie zdziwienie w gromadce, a zaproszenie zostaje ponowione. Widzę, że chyba źle oceniłem sytuację i z wdzięcznością przyjmuję zaproszenie. Prowadzą mnie do niczym nie wyróżniającego się domu przy drodze. Gdy wprowadzam rower przez wąskie przejście nie mogę uwierzyć własnym oczom. Przede mną rozpościera się spora sala, poduszki leżą na dywanach… Zmieściłoby się tutaj spokojnie kilkadziesiąt osób. Fatima sadza mnie na samym środku i przynosi wymyślne naczynie do mycia rąk. Po chwili na niskim stoliku ląduje nie tylko herbata, ale także jajecznica, podpłomyki (jak zapewne pamiętacie z poprzedniej relacji, po zatruciu na pustyni nabrałem do nich wstrętu; te są jednak bardzo dobre i wcinam je aż mi się uszy trzęsą) i rybka. Po jakimś czasie pojawiają się również mężczyźni, którzy towarzyszą mi w posiłku.

Rozmawiamy. Fatima jak większość Marokańczyków mówi trzema językami: po berberyjsku, arabsku i franckusku. Do tego parę słów po angielsku. Jest prezesem tutejszej spółdzielni kobiet.

Przy drodze nie raz widziałem tutejsze kobiety ugianające się pod ciężarem niesionego na plecach opału. Czasami mam wrażenie, że w takich wioskach wszystko tylko dzięki ich pracowitości i zaradności trzyma się kupy, tym bardziej, że większość mężczyzn, nie licząc starców i dzieci, wyjechała.

Jadę dalej. Cały czas niezmiennie pod górę. W bardzo ubogo zaopoatrzonym sklepie kupuję uniwersalne pożywienie turysty: kus-kus (cena: 2 zł/kg). Krajobraz kosmiczny: góry tutaj są po prostu czerwone. Kopalnia soli. Zniszczona droga. Przełęcz. I nagle inny świat: ludzie mało przyjaźni – to okolice Teluet. Smród rozkładających się śmieci. Cmentarzysko plastikowych torebek. Teluet ma być lokalnym centrum turystyki. Wszyscy patrzą na mnie jak wygłodniałe wilki na tłustą owcę – jestem jedynym turystą w tej mieścienie! Uciekam czym prędzej. Po drodze dzieciaki coś krzyczą, ludzie jacyś nieprzyjaźni… Znajduję miejsce na namiot ukryte w małej dolince. Na szczęście tej nocy nikt mnie nie niepokoi. Tylko zimno dosyć – z mojego namiotu już wyraźnie widzę pobliskie płaty śniegu.

Poranek. Zimno jak cholera, ale trzeba wstawać. Zwijać namiot, śpiwór i w drogę. Zgrabiałymi rękami otwieram mleko kupione w Teluet – jest tak zimne, że w ogóle mnie to śniadanie nie krzepi.

Podjazd. Cały czas niezmiennie w górę. Jak zawieje od pobliskich ośnieżonych szczytów – przechodzą mnie dreszcze. Jak się wyjedzie na słońce i przestanie wiać – pot spływa mi po czole i po plecach. Nic dziwnego, że zaczyna mnie łapać przeziębienie.

Gdy dojeżdżam do skrzyżowania z „czerwoną” krajówką dostrzegam, że pedałuje po niej dwójka rowerzystów. Do skrzyżowania docieramy dokładnie w tym samym momencie. To Francuzi: Ian i Marie. Są w rocznej podróży rowerowej po Europie i okolicach. Razem już docieramy do – jak się okazuje – bliskiej już przełęczy i tak oto magicznym sposobem znowu jest nas trójka!

Ian i Marie są zaprzeczeniem stereotypów krążących o turystach z Zachodu – ich oszczędność zawstydza nawet mnie. Kupujemy składniki na tagine (tażin – danie berberyjskie), którą później zrobimy na naszym biwaku pod drzewem figowym, pierwszy i ostatni raz tuż przy prawdziwej, płynącej rzece. Wieczorem Ian wyciąga akordeon, ja gitarę, rozpalamy ognisko – mimo że jesteśmy dużo niżej, na jakichś 1200 m n.p.m., to jesteśmy po północnej stronie Atlasu i jest bardzo zimno.

Rano zeskrobujemy lód z namiotów. Zjazd, który rozpoczął się na Tich’ce trwa w najlepsze (z wyjątkiem jednego większego, 400-metrowego podjazdu). Do tego wiatr w plecy. Praktycznie nie trzeba pedałować – wystarczy tylko trochę przyhamować na ostrzejszym górskim wirażu. Kilometry „jadą się same” a kamienie wzdłuż drogi w ekspresowym tempie odliczają odległość do Marrakeszu: „71”, „60”, „40”, „26”, „16”, „9”, „4”, „3”, „2”… Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zaczyna się miasto. Zgiełk, nieład, chaos. Droga wprowadza nas prosto do Medyny. Wąskie uliczki pozastawiane są towarem, tłum jest tak gęsty że niedługo rezygnujemy z jechania i prowadząc rowery dajemy się nieść ludzkiej fali, która wyrzuca nas na Dżamaa-el-Efna – magicznym placu pełnym sprzedawców soków, kanapek, kuglarzy, żebraków…

Niebawem pojawiają się Dziewczyny i w ten sposób nasza wyprawa – Etap Specjalny przez Maroko – dobiega końca.

Dziękujemy wszystkim, którzy śledzili nasze przygody i nas wspierali. Dziękujemy osobom, które postanowiły wesprzeć nas wykupując specjalne pocztówki a także naszym sponsorom: Ekos, Kan-Bud, Pluszzz, Med-Aid, Tupperware.

Dziękujemy Radiu Szczecin i Radiu Wnet za możliwość opowiedzenia tego wszystkiego na ich antenach.

Dziękujemy Stowarzyszeniu „Afryka Nowaka” i wszystkim osobom wspierających Sztafetę za pomoc.
Magda, Gosia, Piotr

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV