Etap konny (cz. IV): Dla myśliwych, rowerzystów i koniarzy

   DLA MYŚLIWYCH, ROWERZYSTÓW i KONIARZY
  
   (część IV opowieści o konnym etapie w Namibii, tutaj znajdziecie części I, II i III)

   Wtorek 28 czerwca 2011 roku rozpoczął się zwyczajnie. Ośmiomiesięczny Jonasz, jak na etapowego lidera przystało, obudził się pierwszy. Pogaworzył, powymachiwał dla rozrywki latarką, okularami, po czym ubrany w trzy pary skarpet, dwa swetry, opatulony kocem (noce o tej porze roku bywają mroźne) siadł na szczycie pustynnej wydmy i napił się mleka. Słońce wstawało powoli, znad paleniska unosił się dym, ze śpiworów, spod koców, w ślad za Jonaszem, gramolili się kolejni uczestnicy etapu konnego przez Namibię.
   Ale to nie był zwyczajny dzień. Strusie w drodze do wodopoju przystanęły zdumione, gdy pakowaliśmy się w pośpiechu i opuszczaliśmy obozowisko. Stadko kur faraona, niczym świta truchtająca przed samochodem, odprowadziła nas do bramy. Za chwilę miał się spełnić snuty od ponad roku plan. Ruszaliśmy do Gumuchab na spotkanie konnej przygody, w hołdzie Kazimierzowi Nowakowi (już nie tylko jako cykliście, ale od tej chwili także przyjacielowi zwierząt i jeźdźcy) oraz… a może przede wszystkim jego czworonożnym kompanom, Kowbojowi i Rysiowi.

   Było pusto i cicho, gdy dotarliśmy na miejsce. W niepewności, która nieustannie towarzyszy człowiekowi w Afryce (mawiają wszak miejscowi, że „nie ma sprawy, która nie mogłaby poczekać dwa tygodnie”), oczekiwaliśmy, wyglądaliśmy, nasłuchiwaliśmy. Wreszcie dobiegł nas odległy szum i po minucie przed bramę zajechały dwa pojazdy, z jednego wyskoczył David van Vuuren, z drugiego Wilbur Burger, młody i energiczny hodowca arabów. W parę chwil otworzyli drzwi przyczepy i wyprowadzili dwie kasztanowe klacze, półsiostry. Future i Manoko stanęły do naszej dyspozycji.

   Pokłusowały chętnie żwirową drogą. Para guźców przyczajonych pośród traw na nasz widok rzuciła się do ucieczki. Jedna ze świń odbiła się od siatki ogrodzenia, jak od trampoliny. Takie właśnie płoty wygradzające granice farm setkami kilometrów ciągną się wzdłuż dróg w całej centralnej Namibii. Antylopy kudu i oryks przeskakują bez problemu, szakale i guźce szukać muszą innych sposobów.
   Większość czasu szliśmy lub kłusowaliśmy starannie wybierając podłoże, w miarę możliwości pozbawione kamieni, przyjazne niepodkutym kopytom. Czasem udało się poderwać Future i Manoko do galopu. Najchętniej galopowaly po miękkim piasku, łeb w łeb, na wyścigi, jakby wzajemnie zachęcały się do szybszego biegu. Wiatr szumiał, stukały kopyta po zeschniętej ziemi. A potem znów przychodziły kilometry w słońcu i pyle, monotonii otaczającego buszu, stępa, noga za nogą, odliczając każdy krok, kiedy to radość pokonywania odległości czerpaliśmy przede wszystkim z kontaktu z dzielnymi wierzchowcami.

   Właściciel farmy Zania, sympatyczny starszy jegomość, przechadzał się po obejściu gdy ukazał się jego oczom widok niecodzienny: dwoje jeźdźców na koniach.
   – Siadajcie, przyniosę sok i zimne piwo – zaoferował z entuzjazmem, w tych bezludnych stronach o partnerów do popołudniowej pogawędki nie jest łatwo. – Tutaj, na drzewie, mieszka legwan, siedzi w dziupli. – Tłumaczył oprowadzając nas po ogrodzie. – A tutaj mam taki warzywniaczek, kapusta, ziemniaki. Ale zlikwiduję to w cholerę i postawię kilka bungalowów. Dla myśliwych – oznajmił z dumą.
   – Dla myśliwych, rowerzystów i koniarzy – poprawiłem.

    

   W środę krótko przed zachodem słońca osiągnęliśmy wraz z końmi farmę Galton. Zwierzęta, zmęczone i spragnione, człapały niechętnie, noga za nogą. 
   – Tu odpoczniecie, jutro nigdzie nie jedziemy – szeptaliśmy do ucha by cichą obietnicą zdopingować je do ostatniego wysiłku.
   Za nami pierwszych 80 kilometrów z zaplanowanej trasy. Na następny dzień rzeczywiście przewidzieliśmy odpoczynek. Dla koni, nie dla nas. Drużyna konnego etapu czwartek spędziła pracowicie. Zaanektowała kuchnię państwa Wahl i uruchomiła produkcję ruskich pierogów. Mieliśmy nadzieję w ten sposób umniejszyć choć trochę dług wdzięczności wobec gospodarzy, którzy nieustannie obdarowywali nas rozmaitymi smakołykami.

     

      

   Pierogowa kolacja nieoczekiwanie okazała się preludium do uczty innego rodzaju. Surete siadła przy pianinie i zagrała… dom wypełniła muzyka, rozpoczął się jeszcze jeden czarodziejski wieczór na Galton. Nasz dług znów zaczął narastać. Jak im się odwdzięczyć? W głowach zaczął się rodzić pewien pomysł… ale to jutro.

   (c. d. n.)

   Łukasz Wierzbicki

* * *

Wyobraźcie sobie obolałe pośladki, zapach ruskich pierogów, chłód afrykańskiej zimy za oknem i… jeśli klikniecie na napis pod zdjęciem bawiącego się Jonasza, usłyszycie fragment koncertu Surete.

Koncert Surete

* * *

      PS. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o naszej wyprawie i jej uczestnikach, a także wszystkich tych, którzy nas wsparli, zapraszam na podstronę poświęconą etapowi konnemu przez Namibię. O przygodach i wrażeniach Jonasza Wierzbickiego, młodego lidera etapu, przeczytacie więcej na www.isladelsol.pl.

Comments are closed.

Design: ITidea
Hosting: Seetech - Wdrożenia Microsoft Dynamics NAV