CZY WY PRZYPADKIEM NIE JESTEŚCIE Z POLSKI?
(część II opowieści o etapie konnym przez Namibię, część I znajdziecie TUTAJ)
S 23° 18 ‚ 1,0254″
E 18° 43 ‚ 58,0218″
Tych kilka liczb wystarczy, by z GPSem w dłoni odnaleźć farmę Galton. A co, jeżeli ktoś nie używa GPSa? Jak inaczej odnaleźć to miejsce? To proste! Poznacie je po dźwięku dzwonków i beczeniu kóz błąkających się wśród buszu. Czasem na przełaj, przez sawannę przemknie bezszelestnie stado dostojnych kudu, raz na jakiś czas drapieżny kot odciśnie ślad łapy w rudym piasku. Poznacie je po srebrzystej wstędze drogi mlecznej, która nocami rozciąga się w poprzek nieba nad Galton. I po tym, że późnym wieczorem 26 czerwca 2011 roku na szczycie pustynnej wydmy płonęło ognisko i że przy nim siedziałem. Sam, niczym Kazimierz Nowak. No, nie tak do końca sam. Kilka metrów ode mnie opatulony w śpiwór i koce spał mój synek Jonasz. A gdzie się podziała reszta drużyny?
Pojechała na nocne safari. Gerrit zamontował na samochodzie lampę halogenową i zabrał wszystkich na poszukiwanie szakali, jeżozwierzy i pewnego gatunku szczura, czy też królika, którego schwytanie za ogon, zgodnie z południowoafrykańskim zwyczajem, przynosi szczęście w miłości.
Kim jest Gerrit? No właśnie, od niego właściwie powinienem zacząć tę opowieść. Jeżeli śledzicie uważnie losy uczestników sztafety śladem Kazimierza Nowaka, znacie go. To ten człowiek, który wspólnie z żoną Surete ugościł Julię, Joannę i Łukasza, uczestników 12. etapu sztafety. Możecie o tym przeczytać w relacji z 15 listopada 2010 roku, a nawet dojrzeć Gerrita na jednej z fotografii.
Gerrit Wahl urodził się w afrykanerskiej rodzinie w Tsumeb na północy Namibii, ale dorastał w RPA, w prowincji Free State. Skończył studia inżynierskie, założył rodzinę. Dostał pracę w koncernie energetycznym ESCOM. Pracował ciężko.
– Gerrit, dziś w waszym domu mój syn pierwszy raz samodzielnie usiadł – mówię bawiąc się z Jonaszem na dywanie. – Pamiętasz dzień, w którym twoje córki zaczęły siadać?
– Nie – kręci głową gospodarz. – Nie pamiętam takich rzeczy, jak pierwsze słowa, czy pierwsze kroki moich dzieci, bo to był czas, kiedy prawie nigdy nie było mnie w domu.
– Widywałam tatę tylko w niedziele i to dopiero po południu, gdy odespał – wspomina młodsza z córek, 12-letnia Rensche.
Gerrit Wahl postanowił to zmienić. Wspólnie z żoną Surete, artystyczną i natchnioną duszą, zdecydowali się sprzedać dom i kupić farmę, spróbować nowego, może nie łatwiejszego, ale szczęśliwszego, życia na wsi.
– Miałam sen. Widziałam w nim miejsce, z którego tryska woda. Jeśli znajdziemy takie miejsce, jeśli przy drodze będą rosły kwiaty… uda się – powiedziała Surete.
Szukali długo. Pewnego dnia dotarli do farmy o nazwie Galton, w centralnej Namibii na obrzeżach pustyni Kalahari. W suchym korycie rzeki Nossob rosły kwiaty, wiatraki pompowały wodę ze studni artezyjskich. 5165 hektarów to niewiele, jak na warunki namibijskie, ale wystarczy, by utrzymać rodzinę. To było miejsce ze snu Surete.
Z początkiem 2010 roku rodzina Wahlów rozpoczęła nowy etap życia. Nie było łatwo, gdy w porze deszczowej rzeka wypełniła się wodą na kilka tygodni odcinając farmę od reszty świata. W ogóle nie było lekko, ale Gerrit był szczęśliwy.
Susane i Rensche rozpoczęły naukę w prywatnej szkole. Co niedziela dojeżdżają szkolnym autobusem do oddalonego o 160 kilometrów Stampriet, czasem ze łzami w oczach, żal im rozstawać się z rodzicami na cały tydzień.
– Wyobraźcie sobie, że macie do wyboru dwa przyciski – tłumaczy wtedy ojciec. – Jeden to powrót do życia w RPA i tego co było, drugi oznaczałby to, co mamy teraz. Który byście wybrały?
Obie wybierają życie tu i teraz. Od piątku do niedzieli rodzina jest razem. Gerrit przed każdym posiłkiem dziękuje za dary na rodzinnym stole, jagnięcinę z własnej farmy, czasem pieczeń ze springboka ustrzelonego o poranku, jajecznicę ze strusiego jaja znalezionego w buszu…
Po niezbędne zakupy czy do lekarza jeździ do najbliższego miasteczka, oddalonego o 100 kilometrów Gobabis. 23 czerwca 2011 roku około południa Gerrit Wahl zajechał przed budynek Centrum Weterynaryjnego, musiał odebrać świadectwa zdrowia bydła. Wewnątrz zastał niecodzienne zamieszanie, obsługa biura wraz z gromadką obcokrajowców studiowała rozwieszoną na ścianie mapę. Człowiek z dzieckiem w nosidełku wypytywał o farmę Gumuchab i Davida van Vuurena.
– Ja znam Davida van Vuurena – odezwał się Gerrit nieśmiało. – Moja żona ma jego numer telefonu.
I wtedy przypomniał sobie wizytę rowerzystów z Polski w listopadzie, wyprawę śladem Kazimierza Nowaka, wyjazd do Davida van Vuurena i wspólną wycieczkę do Gumuchab. Ach! I emaila od jakiegoś człowieka o imieniu Lukas, który pisał o planach podróży konnej tym szlakiem.
– Czy wy przypadkiem nie jesteście z Polski? – spytał.
* * *
Następnego dnia wszyscy razem ruszyliśmy do Galton, skąd ponoć niedaleko do Gumuchab i serdecznego Davida van Vuurena, który deklarował pomoc w zorganizowaniu konnego trekkingu.
– To, że spotkaliście się w tym miejscu to musi być część jakiegoś wielkiego planu! – cieszyła się Surete.
Po przyjeździe na miejsce Gerrit zapakował nas do swojej terenowej „limuzyny” i wywiózł na szczyt rudej pustynnej wydmy. Stąd roztaczał sie zapierający dech w piersi widok na całą okolicę. I na niebo nad Galton. Tu rozbiliśmy obozowisko i… zamieszkaliśmy na następnych dziesięć dni.
Surete odszukała w tym czasie numer telefonu do van Vuurenów. Rozmawiali prawie pół godziny. W afrikaans, więc niczego nie zrozumiałem. W końcu odłożyła słuchawkę i oznajmiła z uśmiechem:
– David zaprasza do siebie jeszcze dziś. Zabierze was do Gumuchab. Ma dla was konie.
Uooo… oto realizuje się kolejna część „wielkiego planu”, pomyślałem.
(c. d. n.)
PS1. Zdjęcie z konikiem i napisem LIEFDE zostało zrobione w salonie domu na farmie Galton. „Liefde” znaczy w afrikaans „miłość”.
PS2. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o naszej wyprawie i jej uczestnikach, a także wszystkich tych, którzy nas wsparli, zapraszam na podstronę poświęconą etapowi konnemu przez Namibię. O przygodach i wrażeniach Jonasza Wierzbickiego, młodego lidera etapu, przeczytacie więcej na www.isladelsol.pl.